Dwa powroty do Ursusa

10/06/2014 00:16

Rozmowa ze Zbigniewem Janasem.


- Czy dla wieloletniego działacza podziemnej „Solidarności” problem stanowiło w 1989 r. przejście od konspiracji do kampanii, prowadzonej w zachodnim stylu, którą symbolizował plakat z Gary Cooperem, a poparły ją autorytety masowej kultury, jak Yves Montand czy Joan Baez?  

- Joan Baez wtedy u mnie w Ursusie wystąpiła z koncertem. Jeśli zaś chodzi o przejście, o które Pan pyta – to myślę, że jest z tym podobnie, jak z samochodem. Jeżeli się pan przesiądzie z gorszego samochodu do lepszego, to łatwiutko. Gorzej, jeśli z dobrego w zły…  Nie miałem z tą zmianą żadnego problemu, wywodzę się ze szkoły korowskiej, zawsze byłem nastawiony na maksymalnie otwarte działania, szczere rozmowy, spotykanie się z ludźmi. W ten sposób działaliśmy już w czasach przedsierpniowych. Oczywiście pozostawały rzeczy, które trzeba było trzymać w tajemnicy, ale zdarzało się, że na zebraniach partyjnych PZPR albo związkowych CRZZ pojawiałem się i rozdawałem „Robotnika”, który był wydawany poza cenzurą. W stanie wojennym niemal z godziny na godzinę przestawiliśmy się na działanie podziemne i w konspiracji dobrze dawałem sobie radę. Wiedzieliśmy, że to będzie długi marsz. Przed czerwcowymi wyborami było o tyle łatwo, że w zasadzie już w 1988 r. zaczęliśmy… wychodzić na powierzchnię. Ogłaszaliśmy pod nazwiskami powstanie komisji zakładowych i innych struktur. Mieliśmy czas na przyzwyczajenie się. Nawet po wyborach pojedynczy ludzie zostali w konspiracji…   - Kornel Morawiecki ujawnił się dopiero w 1990 r, relacjonowałem to już dla „Gazety Wyborczej”…   - Natomiast ja, co ciekawe, po wyborach czerwcowych z 1989 r, - jeszcze uczestniczyłem w konspiracyjnym spotkaniu...  z Vaclavem Havlem i innymi dysydentami z Czechosłowacji. Odbyło się w górach, już po zmianach u nas, co było o tyle niesamowite, że nasi przyjaciele poszli na nie w konspiracji, a  my już jako posłowie. Pokazywałem czeskim przyjaciołom moją legitymację poselską. Radocha nie do uwierzenia… Ciekawe, co by się stało, gdyby nas bezpieka albo ochrona pogranicza zwinęły, ale do tego nie doszło. Wkrótce i u nich wydarzenia przyspieszyły. Havel został prezydentem, zaś gdy po Jiriego Dienstbiera, powołanego na stanowisko wicepremiera, przyjechał służbowy samochód, kierowca musiał zaczekać, aż nowy członek rządu napali w kotłowni, bo takie były jego dotychczasowe zawodowe obowiązki, a wymówienia jeszcze nie złożył.   - Ale zanim w Polsce i u sąsiadów historia przyspieszyła… ostatni wyrok, jaki ma Pan na swoim koncie, zapadł w 1988 r?   - To był jeden z ostatnich takich wyroków, w 1988 r, w sierpniu. W czasie strajku zatrzymano mnie i Grzegorza Kostrzewę-Zorbasa na terenie zakładu. Nowi działacze „Solidarności” zainicjowali strajk – jak się u nas mówiło – „na licencji”, a my w starej części zakładu. Wyszliśmy i mieliśmy się spotkać z tamtą grupą, która rozpoczęła w drugim miejscu strajk. Ale się nie spotkaliśmy. Ktoś idący na czele drugiego pochodu skierował ich w drugą stronę, może to był agent, a może dezorientacja. Pamiętajmy, że teren był rozległy, w dobrych czasach zakłady mechaniczne zatrudniały 16 tys osób, jak spore miasto. „Zhaltowali” nas i siedzieliśmy z Grzegorzem Kostrzewą-Zorbasem na Służewcu, a po sąsiedzku w drugiej celi – grupa z Sewerynem Jaworskim, która próbowała „postawić” Hutę Warszawa jak my Ursus. Dopiero tuż po Okrągłym Stole wróciliśmy do zakładów. Przyszliśmy z powrotem do Ursusa, tylko część z nas, wielu kolegów pozakładało własne firmy i nimi się zajęło. Wróciłem w kwietniu 1989 do zakładu jako przewodniczący odradzającej się legalnie „Solidarności”, gdyż my nigdy z ciągłości nie zrezygnowaliśmy. Komisja fabryczna, na której czele stał Kazio Wróblewski, starszy robotnik, niezwykle porządny człowiek, powstała już w 1988. Pojawiło się wielu młodych działaczy: Mariusz Ambroziak, Sławomir Dominiak, Jerzy Nowak a  także 30-latek Zygmunt Wrzodak. Wcześniej Marek Jarosiński był przewodniczącym legalnego samorządu, ale naprawdę kierował „Solidarnością” zakładową.      - Jakie zdarzenia poprzedziły Pana kandydowanie do Sejmu?   - W lutym 1989 r. razem z Grzegorzem Kostrzewą-Zorbasem wyjechaliśmy do Stanów Zjednoczonych na stypendium USAA, które załatwił Janek Lityński. Władze po raz pierwszy wypuściły mnie za granicę. Pojechaliśmy z misją, żeby przekonywać Amerykanów, że szykuje się rewolucja w całej Europie Środkowo-Wschodniej. I zachęcać ich do współpracy.  Przez 6 tygodni odbywaliśmy spotkania z Janem Nowakiem-Jeziorańskim, naszym przewodnikiem po strukturach rządowych i ze Zbigniewem Brzezińskim oraz Danielem Friedem. Wchodzimy z Nowakiem-Jeziorańskim do Departamentu Stanu i wtedy witając się z jedną z pracownic, ładną i elegancką dziewczyną, zgodnie z polskim zwyczajem – jestem przecież dawnym robotnikiem - całuję ją w rękę. Po wyjściu stamtąd Nowak-Jeziorański delikatnie zwrócił mi uwagę, że w Stanach nie jest to przyjęte. Wie Pan, kim była ta kobieta?   - Nie wiem, skąd…   - To była Condoleezza Rice. Pierwszy raz w życiu ktoś ją pocałował w rękę, co – jak powiedziała później Nowakowi-Jeziorańskiemu – bardzo jej się spodobało.   Potem wiele razy przekazywała mi pozdrowienia przez Daniela Frieda. Przeżyłem bardzo pobyt w Ameryce, przecież zawsze byłem przekonany, że niestety dużo bliżej jest Syberia. Odbyliśmy wiele fascynujących spotkań z Polakami, z Jerzym Kosińskim, u którego poznałem Ulę Dudziak. Spędziliśmy niesamowity wieczór u Czesława Miłosza w domu, przy litrowej butelce wódki i śledzikach.    - A po powrocie rozstrzygnęła się sprawa Pana kandydowania na posła?   - Najpierw w Ursusie zajmowałem się „Solidarnością”, już nie tak liczną jak w 1980 r, a trzeba pamiętać, że przez cały stan wojenny 2 tys pracowników wciąż płaciło tam składki związkowe. Było nowe kierownictwo zakładu, wcześniej zwolniono dyrektora Zbigniewa Wilka za sprzyjanie „Solidarności”, zresztą potem został naszym senatorem. Jeszcze po stanie wojennym pracowałem z nim wspólnie nad programem gospodarczym (w tym prywatyzacji) możliwym do zrealizowania po odzyskaniu niepodległości. Można więc powiedzieć, że ludzie „Solidarności”, wierzyli, że doczekamy czasu, kiedy Polska będzie wolna. Jeszcze przed 1989 r. dobrze zarabiałem, prowadziłem firmę handlową z przyjacielem, który przedtem dostał trzy lata więzienia za zorganizowanie strajku w stanie wojennym. Byłem samodzielny, niezależny od państwa. Zostawiłem mu to jednak i poszedłem do pracy w „Solidarności”. Nie wyobrażałem sobie jednak tego, żeby kandydować w wyborach. Aż tu w pewnym momencie dzwoni do mnie Janek Lityński i mówi: - Startujesz w wyborach. Roześmiałem się na to, jak kto głupi: - Ja, chyba zwariowałeś? Nie idę do żadnego Sejmu, muszę odbudować „Solidarność”. A Janek na to: - Każdy tak gada. Startujesz i koniec!   - Jaki argument Pana przekonał?   - Wielu ludzi „Solidarności” odmawiało, a Lityński pytał mnie, kto ma startować, jak nie ci, którzy wyrobili sobie nazwiska. Szefem sztabu został Tadek Szumowski, wtedy naukowiec uniwersytecki, teraz ambasador. Miałem oczywiście zdjęcie z Lechem Wałęsą. Ale tamta kampania opierała się w największym stopniu na spotkaniach. Fascynujące okazało się to, że jeździłem ze spotkania na spotkanie i wszędzie przyjmowały mnie setki ludzi, w salach i na piknikach. Przychodzili czasem antysemici czy prowokatorzy, ale sympatii do władzy już nikt nie deklarował. Anna Radziwiłł uwielbiała ze mną jeździć, bo ja byłem showman, a ona cichutka, mądrze i spokojnie przekonywała i tak się uzupełnialiśmy. Wspierali nas wielcy aktorzy, jeździła za mną Ewa Błaszczyk, Janusz Gajos, Daniel Olbrychski, Beata Tyszkiewicz. Wprowadzali element powagi, deklamowali wiersze. Pamiętam też dziennikarza Wojciecha Reszczyńskiego. Do końca twardo walczyliśmy, nie było przecież Internetu, wszystko odbywało się w ten sposób, w jaki robi się porządną kampanię samorządową: czyli od drzwi do drzwi… Nawet nie próbowałem się zastanawiać, jaki będzie wynik, dlatego, że może to rozbroić, a ja czuję się człowiekiem walczącym. A wiedzieliśmy, o co walczymy. Przecież dopiero co wyszliśmy z podziemia.     - Czym zajął się Pan po wyborach?   - Gdy zostałem posłem, najwięcej  uwagi poświęcałem  wspieraniu demokratycznych inicjatyw w bloku socjalistycznym. Szybko powstała koncepcja Forum Europy Środkowo-Wschodniej przy Fundacji Batorego. Byłem jego pierwszym dyrektorem. Po prostu potrzebowaliśmy struktur do prowadzenia równoległej polityki zagranicznej, skoro ambasadorowie wywodzili się ze starego ustroju.  Największy  transport z całą drukarnią - kupioną dzięki pomocy z USA i protekcji Vaclava Havla - ukryty w ciężarówce wysłaliśmy do Bułgarii, odbiorcą była Unia Sił Demokratycznych Żeliu Żelewa, który później został prezydentem. Na tym to polegało, ze trzeba było wszystko naraz zrobić… Aż do października pozostałem przewodniczącym „Solidarności” Ursusa, ale wiedziałem, że bycie posłem do tego nie pasuje. Chciałem, żeby to Mariusz Ambroziak został moim następcą. Jednak albo sam ocenił, albo inni przeforsowali opinię, że jest na to za młody. Miał 20 lat. Szkoda, bo był najlepiej do tego przygotowany, również późniejsza kariera biznesowa pokazuje, że to zdolny człowiek. Szefem „Solidarności” Ursusa został dużo starszy Janusz Ściskalski. Po nim zaś Zygmunt Wrzodak. I Ursus padł ofiarą sporów politycznych.   - Ale Pan o nim nie zapomniał. Niedawno miało miejsce zdarzenie, które symbolicznie nazwać można Pana drugim już powrotem do Ursusa?   - Życie niesie takiej niespodzianki. Rzeczywiście jako członek rady nadzorczej spółki Warfama optowałem za odrodzeniem marki Ursus, gdy Warfama Ursus kupiła. Dzisiaj firma produkuje w Lublinie traktory dla Afryki pod marką Ursusa. Daje pracę kilkuset osobom, ale nie ma już szans na takie zatrudnienie jak w przeszłości. Pracują jednak dla niej polscy inżynierowie, marka Ursus powraca.                                           Zbigniew Janas (ur. 1953) był przywódcą „Solidarności” w Ursusie i jednym z najważniejszych działaczy podziemia w okresie delegalizacji Związku. W wolnej Polsce przez 12 lat sprawował mandat poselski(1989-2001) w klubach  OKP, Unii Demokratycznej i Unii Wolności.   Rozmawiał Łukasz Perzyna       
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do