
Zapraszamy do lektury rozmowy z Andrzejem Ciołkowskim, Przewodniczącym Stowarzyszenia na rzecz Rozwoju Ziemi Iłowskiej.
– Wiem, że wiele się u Was dzieje. Kierowane przez Pana stowarzyszenie stara się ożywić wielokulturową tradycję Ziemi Iłowskiej.
- Przypominamy, że Mała Ojczyzna to wspólna historia: kulturalna i gospodarcza. Drugi rok z rzędu postanowiliśmy zorganizować 16 września Festiwal Powideł Olenderskich. Propagujemy rodzinne świętowanie. Łączymy je z pokazem rodzimego rzemiosła. Udowadniamy, że to nie skansen, tylko żywa tradycja. Prezentujemy produkty regionalne, związane z terenem Powiśla, których jeszcze nie znajdzie się w restauracjach. Wytwarzanie powideł olenderskich i ich degustacja to jeden z punktów programu. Oprócz nich jest fusiorek – flisacka zupa rybna. Z kolei prażucha to gotowane ziemniaki prażone z mąką, z czego powstają kluski. Wreszcie bigos po olendersku – jednym słowem przywracamy wspólnej pamięci regionalne specjały. Wyjątkowość powideł olenderskich polega na tym, że zwykle, gdy w trakcie degustacji próbuje się zgadywać, z czego są zrobione – nikt nie trafia. Najczęściej słyszy się, że to powidła śliwkowe. Nawet pani Byszewska, przewodnicząca kapituły konkursu kulinarnego, gdy podałem jej nagrodzone powidła olenderskie mojego wyrobu – podejrzewała, że są śliwkowe, tylko lekko przypalone. Naprawdę robi się je z buraków, co okazuje się bardzo pracochłonne: buraki trzeba umyć, rozdrobnić, wycisnąć sok – ale efekt okazuje się tego wart, bo powstaje całość jedyna w swoim rodzaju: powidła olenderskie.
- „Olendrzy” nie zawsze byli Holendrami.
- Do Polski przed wiekami przybywali osadnicy z zachodniej Europy, obyci z wodą – bo umieli zarówno nawadniać pola jak radzić sobie… z nadmiarem wody. Przyjmowano ich chętnie, reprezentowali wysoką kulturę rolną, byli pracowici. Ich właśnie nazwano „Olendrami”. Jeśli chodzi o wyznanie, w większości byli menonitami, pochodzili zwykle z Flandrii i Fryzji – pogranicza Holandii, Belgii i Niemiec. Niemcy nie uznawali ich za swoich, więc podczas wojny podlegali różnego rodzaju dyskryminacji, a gdy wojna się skończyła często padali ofiarą kolejnych prześladowań. Historia naszej ziemi nie rozpieszczała. Dawnych osadników los rozrzucił po świecie, trafiali nawet do Kanady czy Ameryki Łacińskiej. Pan Gołębiewski, który niestety już nie żyje, utrzymywał kontakty z byłymi kolonistami. Opowiadał mi, jak jedną z osadniczek wiózł na wozie do położnej. I na tym jego wozie urodziła córkę. Okazało się, że wiele lat po wojnie ta dziewczyna odnalazła go, odezwała się, a mieszkała już wtedy w Australii.
- Pamiętacie o dawnych mieszkańcach Waszej ziemi, ale również o rocznicach.
- Wspólnie obchodzimy jubileusze i święta. W tym roku wraz ze Sławkiem Ambroziakiem organizowaliśmy udane i refleksyjne spotkanie 1 września. Najkrwawsza i najcięższa z bitew tamtej kampanii toczyła się przecież na tych terenach, nad Bzurą. Najgorsze dla żołnierzy i ludności cywilnej okazały się dni 16, 17 i 18 września, wtedy najwięcej było ofiar zmasowanych bombardowań i walk. Upamiętniamy zawsze 18 września rocznicę śmierci generała Franciszka Włada, w Iłowie uczciliśmy go obeliskiem, to okazały kamień z tablicą, jego wzniesienie stało się możliwe dzięki środkom przyznanym decyzją Andrzeja Przewoźnika, wówczas przewodniczącego Rady Ochrony Miejsc Pamięci Walki i Męczeństwa, który później zginął w katastrofie smoleńskiej. Przygotowujemy się do 11 listopada, a za rok, kiedy przypadnie okrągła rocznica Niepodległości zamierzamy pozyskać w tym celu specjalny grant, a także – jeśli można tak powiedzieć – przeżyć cały ten rok patriotycznie.
- Skoro odtwarzacie regionalne zwyczaje i specjały, czy ma Pan pomysł, jak nie tylko zachować tradycję, ale ją ożywić?
- Próbujemy stworzyć grupę, prowadzącą wspólną działalność gospodarczą, przetwórstwo, wytwarzać produkty zbliżone do natury i zdrowe. Bez udziwnień, ale najbliższe tradycyjnym smakom.
Rozmawiał Łukasz Perzyna
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie