
Z Mariuszem Ambroziakiem, organizatorem kampanii Komitetu Obywatelskiego "S" na Ochocie i w Ursusie w 1989 r, wiceprezesem Mazowieckiej Wspólnoty Samorządowej, rozmawia Łukasz Perzyna
- Jak to się stało, że został Pan jednym ze współtwórców zwycięskiej kampanii na Ochocie? Czy zdecydowała Pana wcześniejsza działalność w Ursusie, organizowanie tam protestu jeszcze w 1988r?
- Nasz kandydat do Sejmu Zbigniew Janas z okręgu obejmującego Ochotę, Ursus ale także miejscowości podwarszawskie, był nie tylko legendą Solidarności, ale jej urzędującym przewodniczącym w Ursusie. Oczywiście w trakcie odbudowywania struktur po okresie delegalizacji Związek nie tylko tam stanowił główną siłę Komitetu Obywatelskiego. Jako sekretarz Komisji Fabrycznej blisko współpracowałem z Janasem. Stąd moje zaangażowanie w kampanię można uznać za naturalne, od chwili, gdy skrzyknęło się pierwszych kilkanaście osób.
- Efekt okazał się imponujący. Zbigniew Janas zdobył na Ochocie i w Ursusie prawie 82 proc poparcia, głosy 136 tys osób. Czy robiliście w kampanii coś, czego nie było gdzie indziej?
- To raczej moment historyczny okazał się nadzwyczajny. Polacy po latach wyrzeczeń, ale i ponoszonych ofiar dostrzegli szansę pokojowej zmiany władzy. Łączyło się to z nauką społeczną Jana Pawła II i Prymasa Tysiąclecia Stefana Wyszyńskiego. Sporadycznie może tylko pojawiają się opinie, że brak przelewu krwi nie pozostaje wartością samą w sobie...
- ...takie poglądy głosił m.in. nieżyjący już pisarz Jarosław Marek Rymkiewicz?
- Zupełnie się z nimi nie zgadzam, wyrzeczenie się przez Solidarność użycia przemocy przesądziło wtedy o naszej moralnej wyższości, Polacy na zasadzie mądrości zbiorowej je docenili. Wtedy tyle rzeczy się działo w świecie, wszystko wokół Polski się zmieniało. Już w czerwcu 1989 r. prosto z Moskwy przyleciał Zbigniew Brzeziński i nam w sztabie na Ochocie (róg Grójeckiej i wtedy Wery Kostrzewy, teraz Bitwy Warszawskiej) opowiadał, jak Rosjanie reagują na to, co dzieje się u nas. Na Węgrzech też rodził się Okrągły Stół. Zaczęło się wychodzenie z ciemności w całym dawnym bloku socjalistycznym. Zmiany geopolityczne miały najwyższą wagę, ale w Polsce znajdowaliśmy się w epicentrum kryzysu ekonomicznego. Szukaliśmy tunelu, żeby wyjść z katastrofy. W warunkach skrajnego zmęczenia.
- I pomimo to pojawiła się nadzieja?
- ...żeby system zmienić. Po to, żeby zbudować nową perspektywę dla przyszłych pokoleń. Wielu z nas jak ja wtedy miało po 20 lat, stąd ta nadzieja się brała. Pamiętam zbieranie podpisów przed kościołem świętego Józefa w Ursusie. Prawie każda osoba wychodząca po niedzielnej mszy podchodziła do stolika i składała podpis pod listą kandydatów Solidarności. Chociaż poprzednich demokratycznych wyborów nikt pamiętać nie mógł, z oczywistych względów. Władza komunistyczna stała się już jednak tylko fasadą. Rzecz nie w kryzysie zaufania: nie miała już ani zdolności do rządzenia ani minimum autorytetu. Z naszej strony nie było jednolitego pomysłu dla wszystkich, ale chęć zmiany, Wszystko, co związane z Solidarnością stało się dla ludzi jedyną nadzieją. Raz, gdy Janas zachorował w ostatniej chwili i nie mógł na jedno ze spotkań pojechać, sam odczytałem uczestnikom jego tekst, do dziś zachowany w rękopisie. Nawet nie objawili rozczarowania, że nie dotarł ich kandydat, tak silna była potrzeba swobodnego słowa i sympatia dla nas. Na tamtą kampanię składało się mnóstwo spotkań bezpośrednich z wyborcami. Przychodzili tłumnie: od kilkuset do kilku tysięcy osób. Plakaty nalepiało się na przystankach i murach.
- W kampanię zaangażowali się też artyści, uczeni i sportowcy?
- W Warszawie kandydatami do Senatu - ich kampanię również na Ochocie i w Ursusie przecież prowadziliśmy - stali się naukowcy: wieloletni rektor Politechniki Warszawskiej Władysław Findeisen oraz ekonomista prof. Witold Trzeciakowski. A także charyzmatyczna nauczycielka historii w liceum Anna Radziwiłł, uwielbiana przez młodzież. Wszyscy, podobnie jak Janas do Sejmu, mandaty wywalczyli już w pierwszej turze. Zaś wsparcie ze strony artystów miało wielkie dla nas znaczenie, bo ludziom tak lubianym i rozpoznawalnym nasi wyborcy ufali. Z kampanii u nas na Ochocie zapamiętałem Daniela Olbrychskiego, Joannę Szczepkowską, Mariana Opanię, Jerzego Zelnika i Andrzeja Wajdę. Wspierali kandydatów Solidarności. Od początku nie zabrakło im odwagi, żeby się zaangażować, a przecież zwycięstwa tak jednoznacznego nikt nie był w stanie przewidzieć.
- Trwa doraźny spór polityczny o 4 czerwca. Kto ma prawo do tej rocznicy, jak Pan widzi odpowiedź na to pytanie?
- Nikt nie ma monopolu na tę historyczną datę. Podobnie jak w wypadku 11 Listopada, każdy ma się prawo do niej odwoływać. 4 czerwca 1989 r. stanowił bowiem ucieleśnienie marzeń i ideałów ludzi w Polsce. Po wyborach jeszcze objętych kontraktem politycznym, następne - na wiosnę 1990 r. - okazały się już całkowicie wolne. I to były właśnie wybory samorządowe, wskazanie prawdziwych gospodarzy Małych Ojczyzn przez mieszkańców. Wspólnota najlepiej zdaje sobie z tego sprawę. Znaleźliśmy własną formułę uczczenia rocznicy 4 czerwca: to pogodne świętowanie bliższe konwencji festynu.
- Taki charakter miał strajk na Uniwersytecie Warszawskim z maja 1988 r, kiedy studenci wsparli robotników, jak władza stłumiła ich protest w Nowej Hucie? Właśnie te wystąpienia skłoniły władzę do rozmów, które zaowocowały wyborami czerwcowymi?
- Stąd nasz wybór, jak rocznicę 4 czerwca uczcić. Rozmowa, a nie wzajemne przekrzykiwanie się. Widzę, jak wielu ludziom się to podoba. To data jednego z najcenniejszych zwycięstw w dziejach Polski.
Wywiad ukazał się w 77 nr (06.2023) gazety Samorządność.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
To jest przykład, że wspólnoty jak MWS, aby wprowadzać w życie najważniejsze wartości, nie potrzebują nad soba żadnej jednostki politycznej.