W połowie kwietnia na dawnym pograniczu polsko-pruskim, w północnomazowieckich Chorzelach, odbyła się niezmiernie ciekawa impreza łącząca tradycję, historię i publicystyczne spojrzenie na przyszłość. Wszystko to spajało hasło „Muzeum na kółkach”, będące nazwą projektu edukacyjnego Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN.
Chorzele do 1939 roku uznawane było za typowy mazowiecki stetl – miejsce, w którym diaspora żydowska była tak liczna, że mogła tworzyć własne struktury kulturalne, społeczne czy polityczne. Tuż przed wojną w mieście mieszkało ok. czterech tysięcy ludzi, z czego jedna czwarta przyznawała się do narodowości żydowskiej. Synagoga, kilka niewielkich szkół wyznaniowych, własne świetlice, biblioteki, fabryki… Z kolei tuż za granicą rozciągały się już tereny pruskie. Nie tylko niemieckie, lecz w dużej mierze także mazurskie. To ważne rozróżnienie, gdyż Mazur wcale nie zawsze musiał czuć się Niemcem. Zatem tu ogniskowało się wiele problemów, ale i rozwiązań typowych dla ludności wielokulturowej.
Dzisiaj w Chorzelach i na całym północnym Mazowszu jest to jedynie wspomnienie. Cały region jest krainą jednolitą kulturowo, religijnie czy etnicznie. Co nie znaczy jednak, że ślady po kulturze judaistycznej czy pozostałościach mazurskich zanikły. A co zginęło, można jeszcze odkurzyć. Nie po to, by w imię rewizjonizmu zmieniać bieg granic. Raczej po to, by udowodnić, że Polacy potrafili rozmawiać z Innym.
Takiego zadania podjęło się Towarzystwo Przyjaciół Chorzel, które partnerowało POLIN w pierwszej tegorocznej wyprawie mobilnej wystawy muzealnej. Przez trzy dni na mazowieckich kresach była zatem okazja do posmakowania (dosłownie i w przenośni) kultury żydowskiej, ale także innych nacji, które niegdyś licznie zamieszkiwały tereny pograniczne.
Muzeum na kółkach
„Muzeum na kółkach” jest autorskim pomysłem POLIN, funkcjonującym od 2014 roku. Wtedy w Polskę po raz pierwszy udał się konwój muzealny, by w mniejszych miejscowościach edukować i zachęcać po bliższego zapoznania się z niezmiernie ciekawymi, choć i trudnymi latami współżycia narodów polskiego i żydowskiego. Od tego momentu muzeum rokrocznie organizuje podobne eskapady na terenie całego kraju.
W sumie do tej pory z muzealnymi eksponatami odwiedzono ponad 80 miast i miasteczek. Ekspozycję widziało kilkadziesiąt tysięcy osób. Kilka tysięcy brało udział w specjalnych warsztatach dla młodzieży i dorosłych. Od niedawna do tego grona dołączyli mieszkańcy gminy Chorzele i całego powiatu przasnyskiego.
Istotą „Muzeum na kółkach” jest to, że równolegle z samymi wystawami lokalny partner stara się zorganizować wydarzenia towarzyszące, które mają popularyzować wiedzę o lokalnej historii narodu żydowskiego. I w Chorzelach w ciągu trzech dni odbyły się trzy wydarzenia – rozmaitej wagi i przy różnej frekwencji, ale z nadrzędną myślą pokazywania, że w przeszłości mogliśmy porozumiewać się z innymi – o ile tylko tego chcieliśmy.
Chorzelskie spotkanie z muzeum zaczęło się od prelekcji historycznej zatytułowanej „Cienie dawnych dni”. Jej główną postacią był dr Radosław Waleszczak, dyrektor przasnyskiego liceum ogólnokształcącego, który z wielką swadą opowiedział o niemal 200 latach współżycia chorzelskich Żydów i Polaków. Godzinnego wykładu wysłuchała spora grupa mieszkańców. Na „deser” wszyscy zostali uraczeni jeszcze fragmentami filmu dokumentalnego pt. „Powrót do Heimkehr”, w którym zamieszczono m.in. rozmowę z ostatnim żydowskim mieszkańcem Chorzel – Dawidem Fiszerungiem.
Jednak najważniejsze odbyło się dnia następnego. Sobotni wieczór należał do kultury żydowskiej, której można było posłuchać i… posmakować.
Coś dla ducha i ciała
Ideą tego spotkania było poznanie zaginionego już świata żydowskiego widzianego z perspektywy szabatu, jednego z symboli tego narodu. Dlatego wszystko zaczęło się od krótkiego wstępu Katarzyny Jakubowicz z POLIN o zwyczajach szabasowych. Ale nie ona była najważniejszą postacią tego wieczoru. Te znajdowały się na scenie i za stołem kuchennym.
Na tej pierwszej szalało muzyczne Yaron Trio z Lublina. Żywiołowa gra muzyków okraszona wspaniałym śpiewem Agnieszki Mendel z gardzienickiego Ośrodka Praktyk Teatralnych wywołała prawdziwe zachwyty na widowni. Z kolei wątek kulinarny w kilku odsłonach zaprezentowała Maryla Musidłowska, dziennikarka kulinarna współpracująca m.in. ze stacją Canal+.
Do tego doszły jeszcze literackie prezentacje wykonane przez Jana Marię Kłoczowskiego, syna profesora Jerzego Kłoczowskiego, swego czasu również aktora scen lubelskich. Od niedawna zamieszkuje on już na stałe w gminie Chorzele i walnie przyczynił się do realizacji całego przedsięwzięcia.
Nic też dziwnego, że wieczór przy szabasowych świecach, choć trwał trzy godziny, minął niezwykle szybko. Na koniec zaś obecni goście zgotowali owację na stojąco zaproszonym artystom.
Finisz trzydniowej imprezy, zaplanowany na niedzielę, 15 kwietnia, miał z kolei upłynąć pod znakiem dyskusji. Po południu w dworku w Bogdanach Wielkich, należącym niegdyś do wspomnianego prof. Kłoczowskiego, odbył się panel dyskusyjny zatytułowany „Cztery narody – jedna granica”. Organizatorzy chcieli w ten sposób podkreślić, że w okolicach Chorzel do 1939 roku spotykały się ze sobą cztery różne narody, które uczyły się – lepiej lub gorzej – ze sobą współpracować. Zaproszeni goście: historycy, regionaliści, muzealnicy rozmawiali o tym, jak wyglądało niegdyś współżycie poszczególnych nacji, ale także o tym, jak warto tworzyć przestrzeń dla wspólnego istnienia narodów. Wśród dyskutantów znalazł się również Jerzy Woźniak, sekretarz Mazowieckiej Wspólnoty Samorządowej, który wskazywał na blaski i cienie współpracy Polaków z Niemcami – współpracy trudnej, ale dającej również owoce.
Wielka kultura w małym mieście
Trzydniowe wydarzenie na północy Mazowsza okazało się… za krótkie. Duża grupa mieszkańców powiatu po prostu nie zdążyła spotkać się z animatorami POLIN. Z drugiej jednak strony pokazało to, że w małych ośrodkach miejskich wciąż jest przestrzeń na organizację spotkań z kulturą wysoką. Taką bowiem zdecydowanie był koncert kapeli klezmerskiej czy organizacja prelekcji naukowych.
Pod koniec pobytu w Chorzelach Zofia Biernacka – główna koordynatorka projektu z ramienia muzeum POLIN – nie mogła nadziwić się, jak dużo gości było zainteresowanych ich wizytą. – W niedzielę nasi pracownicy wprost nie mogli pójść na obiad, ciągle bowiem ktoś prosił o rozmowę i możliwość zwiedzenia wystawy – cieszyła się pracowniczka najlepszego muzeum w Polsce.
To jest dobry prognostyk w kontekście raczej mało merytorycznych dyskusji na temat relacji polsko-żydowskich. Nawet w mniejszych miejscowościach Polacy potrafią jeszcze odsiewać ziarno od plew. Wniosek więc taki, że najlepiej poznać osobiście, co dobrego i złego tkwi w relacjach międzynarodowych. Niekoniecznie słuchające tego, co sączy się z telewizyjnych głośników.
mm
FOTO: „Polin w Chorzelach” – Tak wyglądała wizyta POLIN w Chorzelach (fot. Alicja Szulc)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie