
To nie żaden symboliczny wynik, tylko bardzo konkretne zwycięstwo samorządowego kandydata Polski lokalnej nad przedstawicielką władzy centralnej o autorytarnych zapędach. W wyborach prezydenckich w Rzeszowie Konrad Fijołek już w pierwszej turze rozgromił pisowską pretendentkę Ewę Leniart, dotychczas pełniącą urząd wojewody podkarpackiego. Rezultat 56,5 proc do 23,6 proc mówi sam za siebie. Przegrali też skrajni kandydaci: Marcin Warchoł (10,7 proc) od ziobrystów i Grzegorz Braun (9,1 proc) z Konfederacji.
To klęska partii władzy. Widać to gołym okiem. Swarliwi pretendenci pożal się Boże "zjednoczonej prawicy" targani żądzą zapanowania nad jeszcze jednym miastem w Polsce porozbijali głosy sobie nawzajem i tylko sobie zaszkodzili. Samorządowcy zawstydzili polityków. Wolni w swoich decyzjach obywatele zatriumfowali nad politycznymi klientami i beneficjentami świadczeń społecznych.
Mieszkańcy niemal 200-tysięcznego Rzeszowa, pięknego miasta, które wzorowo rozwija się w nowej Polsce (jest drugim po Warszawie, które się nie wyludnia, powiększa też obszar) nie brali jednak udziału w żadnym ogólnopolskim plebiscycie. To oni, z dumą i godnością jaką wolnemu obywatelowi daje udział w swobodnym demokratycznym głosowaniu wyłaniali prezydenta swojego miasta. Postawili na charyzmatycznego przywódcę nie na biurokratkę z trudem potrafiącą wyrazić, o co jej w tych wyborach chodzi. Podobne kłopoty partia jej pryncypała Jarosława Kaczyńskiego ma w całym kraju. Jednak Rzeszowianie nie głosowali tak, żeby dać prztyczka w nos rządzącym.
Konrad Fijołek jest stamtąd, mieszkańcy znają jego rodzinę w tym siostrę wybitną gimnastyczkę, wiedzą, że to w Rzeszowie został w wielu 30 lat najmłodszym przewodniczącym rady miasta w jej historii.
Jego program adresowany jest do ludzi: mówi zarówno o rozszerzeniu abstrakcyjnego raczej dla wyborców budżetu obywatelskiego jak najbardziej już konkretnego areału rzeszowskich parków i ogrodów. A także o taniej i funkcjonalnej komunikacji miejskiej. Na tle pisowskiego ględzenia o "stawaniu w prawdzie" (gdzie polonistki tych posłów i posłanek? - nie widzę) zabrzmiało to przekonująco przy czym będzie za co przynajmniej zwycięzcę rozliczać. Władza prezydenta miasta nie jest wszak iluzoryczna.
Paplanina mediów o Podkarpaciu jako pisowskim mateczniku - znamionująca kompletny brak wiedzy o polskiej samorządności, bo przecież prezydentem był tu od lat wywodzący się z lewicy Tadeusz Ferenc - być może na zasadzie przekory przyczyniła się do masowego udziału Rzeszowian w głosowaniu. Po raz kolejny obywatele skarcili domorosłych komentatorów dowożonych do studia klimatyzowanymi limuzynami, żeby nam się po drodze przypadkiem nieboracy nie przeziębili.
Nietrudno wskazać winnych porażki po centralistycznej pisowskiej stronie, Jarosław Gowin już obciąża winą zwolenników podnoszenia podatków oraz Ryszarda Terleckiego za jego cyniczne wypowiedzi medialne, inni Zbigniewa Ziobrę, poniekąd słusznie, bo pomysł wystawienia własnego kandydata Solidarnej Polski, operetkowego Warchoła stał się gwoździem do trumny "zjednoczonej prawicy" (gdyby to był sitcom, nie felieton w tym miejscu wchodziłby z offu rozgłośny rechot) w rzeszowskich wyborach. Prawda wydaje się głębsza: partia władzy zapłaciła za arogancję wobec Polski lokalnej, bezduszne podejście do problemów Małych Ojczyzn, dzielenie ich na swoje i cudze w zależności od faktu, czy rządzi w nich PiS czy pozostaje w opozycji. Gorzej, że wedle tego kryterium dzielono też środki z funduszu inicjatyw lokalnych: 85 proc przypadło pisowskim włodarzom, reszta niezależnym lub opozycyjnym. Powraca obawa, że podobnie stanie się z pieniędzmi z Europejskiego Funduszu Odbudowy. Rzeszów pokazał, że obywatele widzą i oceniają również taką korupcję polityczną. Przede wszystkim jednak wskazują kandydata bardziej przekonującego i wiarygodnego, silnego poparciem nie z odległej o trzysta dziesięć kilometrów ulicy Nowogrodzkiej w Warszawie lecz w mieście w którym o władzę się ubiega.
Wygrał lepszy. Gołym okiem zauważyć się dało różnicę między charyzmatycznym samorządowcem a plotącą trzy po trzy urzędniczką z partii władzy.
Nie oznacza to wcale jednak, że odtąd wszystkie wybory wygrywać będzie opozycja. Zwłaszcza, że to nie ona zdobyła Rzeszów - tylko wybrał on w majestacie wolnych wyborów przy zachowaniu i wypełnieniu wszelkich procedur demokracji - najlepszego, bo samorządowego a nie aparatczykowskiego kandydata. Mieszkańcy odrzucili obce i centralistyczne narracje oraz ideologiczne fantomy i iluzje: zwyczajnie i po ludzku zagłosowali na jednego z nich, rzeszowianina. Podobnie jak czynili to w 1989 r, kiedy to poparcie dla kandydatów Komitetu Obywatelskiego Solidarność było tu powyżej średniej.
Zaś fetujący rozgłośnie zwycięstwo polityczni liderzy z warszawskich salonów - bo jak wiemy sukces ma wielu ojców - swoimi pohukiwaniami wystawiają sobie świadectwo, że są niewiele od nieszczęsnej kandydatki Leniart mądrzejsi. To nie namnożenie partyjnych skrótowców i dodawanie wirtualnych sondażowych słupków przesądziło o rzeszowskim wyniku. Zdecydowali o nim mieszkańcy, przy wysokiej jak na dodatkowe przecież wybory frekwencji 54 proc. W Rzeszowie wygrała demokracja. Oby stało się to trwałą tendencją. W tym sensie niech Rzeszów okaże się rzeczywiście polskim Piemontem, jeśli już tak lubujemy się w historycznych porównaniach.
Zaś mieszkańcom Rzeszowa po ich mądrej decyzji zaufać można, że jeśli trzeba - skarcą również polityków z opozycji, jeśli i oni stracą umiar, jak przydarzyło się to halabardnikom i aniołkom Kaczyńskiego. I wtedy znów wygra lepszy.
Fot: FB Konrad Fijołek
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie