
Do rosyjskiej agresji na Ukrainę doszło z dwóch powodów. Jednym jest pazerność, krwiożerczość, ale także… głupota Władimira Putina. Drugim naiwność, buta, ignorancja i tchórzostwo europejskich elit. Czy wojenny scenariusz może się powtórzyć w przypadku Polski?
Puste obietnice
Gdy w listopadzie 2013 r. na wieść, że Ukraina pod rządami Wiktora Janukowycza porzuca kurs proeuropejski, rozpoczęły się w Kijowie protesty, określone później mianem Euromajdanu, cała zachodnia Europa biła brawo gromadzącym się w centrum ukraińskiej stolicy manifestantom. Politycy zaczęli gremialnie zjeżdżać do Kijowa, cykać sobie fotki i zamieszczać je w mediach społecznościowych. Jednak kiedy oddziały Berkutu zaczęły pacyfikować protest, to kijowska aktywność unijnych notabli - poza szefową dyplomacji UE Catherine Ashton, która spotkała się z prezydentem Janukowyczem – zmalała niemal do zera. Czmychnęli oni do swych ciepłych biur i domów.
Korzystająca z okazji Rosja za pomocą żołnierzy bez dystynkcji - tzw. „zielonych ludzików” - dokonała w 2014 r. inwazji na Krym oraz wschodnie obwody Ukrainy – doniecki i ługański. Europa najpierw przyglądała się temu biernie, bo wszak za aktywność trudno uznać płynące z zachodu głosy oburzenia, by ostatecznie przymusić Ukrainę do podpisania porozumień mińskich, de facto sankcjonujących obecność Rosjan na zajętych terenach. To właśnie wówczas za cenę spokojnego handlu z Rosją Zachód sprzedał Ukrainę po raz pierwszy. Symbolem tchórzliwości Europy są słowa Franka-Waltera Steinmeiera, ówczesnego szefa niemieckiej dyplomacji, a dziś prezydenta Niemiec, skierowane do Petro Poroszenki, wybranego po ucieczce Janukowycza prezydentem Ukrainy: „- Powinniście uważać, aby pewnymi decyzjami [żądaniami przyjęcia do NATO – RG] nie dolewać oliwy do ognia”. Sytuacja ta jest niemal odwrotnością wydarzeń z sierpnia 2008 r. w Gruzji, kiedy to po rosyjskiej agresji do Tbilisi natychmiast pośpieszyli prezydenci Polski, Ukrainy, Litwy i Estonii oraz premier Łotwy, stopując imperialne zapędy Putina.
Kiedy pod koniec listopada 2021 r. Putin ostro sprzeciwił się ukraińskim aspiracjom wejścia do NATO, ówczesny sekretarz generalny sojuszu Jens Stoltenberg stwierdził, że „każdy kraj ma prawo wyboru sojuszu” oraz że „Rosja zapłaci wysoką cenę, jeśli po raz kolejny użyje siły przeciwko Ukrainie”. W styczniu 2022 r., kiedy już północnoatlantycki wywiad potwierdził, że Rosja gromadzi siły na Białorusi i od agresji na Ukrainę dzielą świat już tylko tygodnie, szef NATO wciąż grzmiał: „ - Nie jesteśmy gotowi na kompromis w kwestii podstawowych zasad europejskiego bezpieczeństwa”. Szybko okazało się, że są to puste obietnice, bowiem w ślad za tymi buńczucznymi wypowiedziami nie poszły żadne czyny. Po takich słowach szefa najsilniejszego na świecie sojuszu wojskowego należałoby się spodziewać natychmiastowej demonstracji siły - przegrupowania jego wojsk na wschodnią flankę, wprowadzenia pełnej gotowości bojowej lotnictwa i wojsk rakietowych, skierowania floty, w tym lotniskowców, na Morze Śródziemne i nakazanie obrania kursu w kierunku cieśnin tureckich. Pokazanie Putinowi, że NATO jest gotowe na konfrontację, pozostawiło by mu wówczas tylko jedną drogę wyboru. Obwieszczenie, że na Białorusi odbywają się wyłączenie manewry, zakończenie ich i powrót żołnierzy do koszar. Ukraina zdradzona została jednak przez Europę po raz wtóry. 24 lutego 2022 r. zaczął się jej koszmar.
Można było uniknąć wojny na Ukrainie
Do wojny na Ukrainie mogłoby w ogóle nie dojść. Choć nikt nie ma wątpliwości co do imperialnych ambicji Putina, to jednak jedynie jego głupocie i mentalności KGB-owskiego aparatczyka należy przypisać dojście do rozlewu krwi na ogromną skalę. Wskazać należy, że Ukraina w okresie bezpośrednio poprzedzającym rosyjską agresję głośno artykułowała dwa postulaty – przyjęcia do NATO i akcesji do Unii Europejskiej. Ten pierwszy z pewnością dla kremlowskiego satrapy był nie do zaakceptowania. Dowiódłby jego słabości, udokumentowanej okrążaniem Rosji przez Sojusz Północnoatlantycki wskutek zainstalowania wojsk NATO wzdłuż południowych rubieży Rosji, której granica z Ukrainą liczy prawie 2,3 tys. km. Za to pomysł akcesji naszych wschodnich sąsiadów do UE mógłby Rosji przynieść spore korzyści. Najważniejszą byłby unijny wymóg regionalizacji Ukrainy i utworzenia samorządowych obwodów (dziś mają one wyłącznie administrację rządową). Lokalne wybory na wschód od Dniepru, gdzie przeważa ludność rosyjskojęzyczna, najprawdopodobniej wygraliby kandydaci sceptycznie odnoszący się do rządu w Kijowie i prowadzonej przezeń polityki centralizacji władzy. Im więcej kompetencji wywalczyłyby sobie regionalne samorządy (a o przychylność Brukseli nie byłoby raczej trudno), tym łatwiej Rosji byłoby uzyskiwać stopniowo coraz większe polityczne i gospodarcze wpływy na wschodniej Ukrainie. Demokratycznych wyborów nikt na Zachodzie by nie kwestionował, a mandat lokalnych władz mógłby się stopniowo umacniać do tego stopnia, że nawet ciągotki separatystyczne miałyby szanse powodzenia pod hasłem prawa ludności do samostanowienia, popartego choćby europejskimi przykładami oderwanych od Serbii terenów Czarnogóry czy Kosowa.
Rosyjski prezydent popełnił nienaprawialny błąd. Napaścią zbrojną na Ukrainę zamknął sobie drogę do osiągnięcia politycznych celów metodami demokratycznymi. Dziś, nawet wśród ludności Doniecka czy Ługańska, która wcześniej w dużym stopniu nie kryła swej sympatii do Rosji, ciężko będzie znaleźć chętnych do bezkrytycznego poparcia ruskiego miru po tym, co rosyjscy żołdacy zrobili choćby z Mariupolem, w 80 procentach równając to miasto z ziemią. Nie bez racji jest także prof. Przemysław Czarnek, który w Polsacie News stwierdził, iż to Europa „wychowała” i ośmieliła Putina: - Słabość Unii Europejskiej doprowadziła do tego, że Putin bestialsko zaatakował Ukrainę - powiedział poseł PiS w programie „Graffiti". Unijnym technokratom naiwnie wydawało się, że wszystko da się załatwić groźbami ekonomicznych sankcji, choć praktyka pokazała, co przewidział Putin, że są one jak sito z grubymi oczkami, a od słów do czynów w UE droga jest niezwykle daleka.
Nie sposób też pominąć zignorowania przez elity Unii Europejskiej roli, jaką dla uratowania pokoju na Wschodzie mogła odegrać Białoruś. Nabuzowani frazesami o europejskich wartościach i przestrzeganiu praworządności postanowili skazać prezydenta Aleksandra Łukaszenkę na dyplomatyczną banicję, nie bacząc przy tym na fakt wepchnięcia go w objęcia Putina. Tymczasem oczywistym wydaje się, że mając naprzeciw siebie dwóch potencjalnych wrogów, należałoby robić wszystko, aby nie dać im zjednoczyć sił. Szansa agresji Rosji na Ukrainę zmalałaby o trzy czwarte, gdyby Putin nie mógł dokonać tego z terytorium Białorusi, skąd jest znacznie bliżej do Kijowa, a wojsko nie musi przekraczać Dniepru.
Pojutrze państwa bałtyckie, a potem?
Dziś zadajemy sobie przede wszystkim dwa pytania. Czy uda się w miarę szybko zakończyć wojnę na Ukrainie i czy Rosja może zaatakować w najbliższym czasie nasz kraj? Odpowiedź na pierwsze jest złożona. Zawieszenie broni powinno nastąpić w miarę szybko, ale zawarcie pokoju wobec ewidentnych sporów terytorialnych może być procesem długotrwałym. Oczywiście pozytywnym sygnałem są pierwsze od długiego czasu rozmowy pokojowe. Minusem - histeryczne reakcje przywódców krajów europejskich i Ukrainy na budzące kontrowersje wypowiedzi prezydenta USA Donalda Trumpa. Aby je właściwie ocenić trzeba jednak wyjść od tego, że Stany Zjednoczone od początku przypisały sobie rolę mediatora, a nie strony w negocjacjach rosyjsko-ukraińskich. Zachowując się z pozoru prowokacyjnie Trump ewidentnie bada grunt. Sprawdza, na czym tak naprawdę zależy Putinowi, na ile rosyjski dyktator będzie się w stanie cofnąć oraz jakie ma karty w rękawie. Jednocześnie daje wyraźny sygnał Ukrainie – jeśli nad Dnieprem ulokują się amerykańskie firmy, to rząd USA, bez względu na to, kto zostanie kolejnym prezydentem, będzie bronił ich interesów, w tym bezpieczeństwa ich funkcjonowania. Nie powinno to być dla nikogo zaskoczeniem, bo Stany Zjednoczone zawsze angażowały się militarnie tylko tam, gdzie widziały swój interes. Nawet obecność wojsk amerykańskich w Polsce nie byłaby możliwa, gdyby nie dokonywane w USA zakupy samolotów, śmigłowców, czołgów i baterii rakietowych. Tym samym przechodzimy do drugiego pytania, czy Rosja może zaatakować Polskę?
Wróćmy jeszcze na chwilę do 12 sierpnia 2008 r. i słów wypowiedzianych w Tbilisi przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego: - I my też świetnie wiemy, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę! Proszę zwrócić uwagę na kolejność, w jakiej zostały wymienione kraje zagrożone rosyjską agresją. Zapowiadane przez Wołodymyra Zelenskiego plany koncentracji na Białorusi 150 tys. wojsk rosyjsko-białoruskich mogą rodzić obawy. Tyle że dotyczyć one powinny przede wszystkim Litwy, Łotwy i Estonii. Dziś mało realne wydaje się, by Putin chciał wywoływać nową wojnę, gdy poprzednia jest jeszcze niezakończona, ale w perspektywie dekady taka groźba stanie się realna.
Zastanawiając się, czy Rosja najedzie Polskę, spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, po co by miała to robić? Po to, by ją okupować? Gdy Niemcy w latach 1939-41 podbijali Europę, to w każdym okupowanym kraju od razu instalowali oddziały wojskowe, swoje służby specjalne oraz administrację cywilną. Setki tysięcy ludzi. Gdy sowieci do 1945 r. okupowali wschodnią część Niemiec, tworząc później ze swojej strefy okupacyjnej Niemiecką Republikę Demokratyczną, postępowali tak samo. Przed wycofaniem się w latach 1990-91 z NRD stacjonowało tam prawie 340 tys. żołnierzy i mieszkało prawie 209 tys. pracowników cywilnych i ich rodzin. Ponad pół miliona ludzi w kraju znacznie mniejszym niż Polska. Na dodatek mieli tam sprawdzonych kolaborantów – Wilhelma Piecka (rektora Międzynarodowej Szkoły Leninowskiej w Moskwie, sekretarza komitetu wykonawczego Kominternu), a potem Ericha Honeckera. Na Ukrainie Putin planował na nowo zainstalować Janukowycza z zapleczem w postaci polityków prorosyjskich. A na kogo mogliby liczyć Rosjanie w Polsce, skoro dawni komuniści są już za starzy, a nowa lewica za głupia? Na Grzegorza Brauna? Sędziego Tomasza Szmydta?
Zatem lądowa inwazja Rosji na Polskę jest bardzo mało prawdopodobna, ale liczyć się należy z prowokacjami. Na pewno mogą się pojawić naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej czy wód terytorialnych na Bałtyku. Mogą też się zdarzać „przypadkowe” ostrzały polskiego terytorium lub „przypadkowo” spadające drony bojowe. Dlatego tak ważne jest ciągłe wzmocnienie flanki wschodniej. Ci „geniusze”, którzy stworzyli plan użycia polskich sił zbornych „Warta”, polegający na obronie kraju wzdłuż linii Wisły, musieli być nie tyle tchórzami, co kompletnymi dyletantami. Może jakimś wyjaśnieniem jest fakt, że na czele Ministerstwa Obrony Narodowej stał wtedy… psychiatra.
To właśnie na wschodzie Polski powinny być zlokalizowane siły powietrzne, obrona przeciwlotnicza i przeciwrakietowa, a także jednostki i sprzęt zdolne do rażenia przeciwnika na jego terytorium. Naiwnością jest liczenie na pomoc NATO w ramach art. 5 Traktatu Waszyngtońskiego, zwłaszcza jeśli się zna jego treść. Otóż stanowi on, że krajowi zaatakowanemu inni członkowie Sojuszu Północnoatlantyckiego udzielają pomocy podejmując… „działania, jakie uznają za konieczne”. Jeśli zatem już na kogoś liczyć, to najlepiej na siebie. Dochodzące już do 5 proc. polskiego PKB wydatki na zbrojenia są dziś koniecznością, której nie da się kwestionować. Zaś polityka odstraszania jest od wieków najskuteczniejsza. Si vis pacem, para bellum.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.