
Jesteśmy zbyt otwarci na kulturę i zwyczaje zachodnie, a tymczasem z naszej rodzimej kultury znikają obrządki i zwyczaje bardzo miłe, z pożytecznym przesłaniem. Zanikają też złe, ale tych nie należy żałować, ale znać warto.
Na pierwszy ogień biorę obrządek zwany Śmigusem oraz inny obrządek z nim sąsiadujący zwany Dyngusem. Obecnie nikt nie rozróżnia tych obrządków, traktując je łącznie jako jeden „Śmigus-dyngus” i niestety też zanika, pomijając przy tym, że zważywszy na kolejność obchodzenia (Dyngus w pierwszy dzień świąt, a Śmigus – w drugi), należałoby odwrócić wyrazy w tym potocznym określeniu obrządków.
W stronach w których ja się urodziłem i spędziłem dzieciństwo (powiat puławski, gmina Baranów), Dyngus był obrządkiem przypisanym małym chłopcom, a Śmigus do młodzieży i dorosłych.
Dingen to z niemiecka oznacza „wykupywać się”, oczywiście od kary za popełnione grzechy, czyli od bicia rózgą i polewania zimną wodą. Są i tacy naukowcy, którzy wskazują na inne pochodzenie i inny charakter tego obrządku, ale mnie takie znaczenie jawi się za słuszne na podstawie tekstów pieśni i zachowania dyngusujących grup dzieciaków, które pozostały w mojej pamięci.
Ponieważ ja chodziłem „po dyngusie” kilka lat, to pamiętam co śpiewaliśmy i na jaką melodię. Ja grałem na małym dwunastobasowym akordeonie, a mój kolega na trójkącie. Najstarszy z naszej grupy, a jednocześnie najsilniejszy, miał zakaz śpiewania, bo okropnie fałszował, ale za to nosił duży koszyk na dary, który z każdą następną zagrodą przez nas odwiedzoną, stawał się coraz cięższy i coraz bardziej wartościowy. Zdarzało się, że musieliśmy przerywać „dyngusa” by opróżnić napełniony kosz.
DYNGUS
My chodzimy po Dyngusie
Hej i śpiewamy o Jezusie (bis).
O Jezusie – Bożym Synie.
Kto w Boga wieży ten nie zginie (bis).
Dla nas umarł On na krzyżu,
Że jest od Boga ludzie widzą (bis).
My Jezusa w sercu mamy,
No i dla Niego dziś śpiewamy (bis).
Jak gospodarze hojnie nas obdarzyli darami (najbardziej lubiliśmy dostawać jajka, bo każdą ich ilość skupowały sklepy, a wówczas pieniądze na wsi były skarbem), to śpiewaliśmy im tak:
Za te dary dziękujemy
I szczęścia zdrowia Wam życzymy (bis).
Niech wam w polu Bóg pomoże.
Niech wam w tym roku rośnie zboże (bis).
Niech się świnie rozmnażają,
Niech wasze dzieci buty mają (bis).
Opuszczamy wasze chaty
Niech dla was będzie rok bogaty(bis).
A jak nas nie ugościli (co się bardzo rzadko zdarzało), to śpiewaliśmy ostro, a nawet obraźliwe np. tak:
A w tej chacie same ćwoki.
Niech wasze zboże żrą robaki (bis).
Niech wasze konie nie brykają,
Niech was sąsiedzi nie uznają (bis).
Niech wam owoce w sadzie gniją.
Niech was rózgami dziś obiją (bis).
Wasze chaty opuszczamy.
Tych gospodarzy w d…..pie mamy (bis).
Śmigus natomiast polegał na symbolicznym biciu witkami brzozy lub wierzby i oblewaniu się wodą z okazji pożegnania zimy i te czynności były symbolem oczyszczenia z brudu, chorób i grzechu.
Pamiętam, że jak kawaler miał poważne zamiary wobec panny, to nie oblewał jej wodą, tylko perfumami, by potwierdzić poważny charakter swoich uczuć.
My Polacy mamy tendencję do bezmyślnych zmian tradycji i porządków, do ich wulgaryzowania. Ten trend przeniósł się do życia publicznego i politycznego. Widać go i słychać na deskach teatru, na ekranach kin i telewizorów, w tabletach i smartfonach. Uważając, że konserwatyzm to zacofanie, doszliśmy do takiej sytuacji, że nawet patriotyzm stał się dla pewnych grup głupotą, a dla niektórych lewicujących (często nieświadomie) młodych ludzi – obciachem. Takie postawy, to nihilizm społeczny.
Tak więc śmigus zaczął przybierać coraz ostrzejsze formy, by stać się przedmiotem walk młodocianych band, walczących w lany poniedziałek świąt Wielkanocnych już nie za pomocą pistoletów i karabinów na wodę (wcześniejsza faza), a pościgami po ulicach z wiaderkami oraz woreczkami i wielkimi torbami plastykowymi z wodą, rzucanymi z różnej wysokości piętrowych bloków. To oczywiście spowodowało mnóstwo słusznych interwencji u władz, bo były poważne przypadki uszkodzenia ciała oraz bardzo liczne szkody z powodu uszkodzonych ubrań, samochodów itp.
Nastąpiła zorganizowana walka z tym zjawiskiem i ta niegdyś piękna tradycja ludowa (o mądrym przesłaniu) skurczyła się do polewania wodą w granicach własnego mieszkania.
Z Dyngusa zrezygnowano, bo zbieranie łakociów w zamożnym społeczeństwie, jest ponoć zajęciem niegodnym, a tymczasem zbieranie słodyczy przy obchodach Halloween utrwala się. Paranoja.
Popielcowy wtorek – to obrządek, który słusznie zaniechano.
Obecny obraz popielcowej środy zawdzięczamy papieżowi Urbanowi II. To on wprowadził w VIII wieku zwyczaj (przejęty od pogan) posypywania głów popiołem na znak pokuty i skruchy za swoje grzechy.
W moich rodzinnych stronach uznano kiedyś, że to za mało, że są gospodarze, którzy za swoje grzechy powinni ponieść większą pokutę, a nawet karę. No więc młodzi chłopcy spotykali się dyskretnie przed Środą Popielcową i ustalali listę „grzeszników” oraz formę pokuty. Tą dodatkową pokutę organizowano we wtorkową noc przed środą popielcową. Teraz opiszę przykłady takich pokut (kar).
Którejś Środy Popielcowej, wbiegła do mieszkania z podwórka, moja siostra i mówi do mnie:
- Chodź szybciutko za stodołę, to zobaczysz coś ciekawego!
No więc pobiegłem. Za stodołą rozciągała się łąka wzdłuż rowu odwadniającego. Na fragmencie tej łąki należącym do naszych sąsiadów, najbardziej oddalonym od zagrody, stał ich drewniany wychodek (WC). Właśnie w momencie naszej obserwacji, drzwiczki wychodka się otworzyły i ukazał się nasz sąsiad trzymający w garści spodnie, bo wewnątrz wychodka jest zbyt ciasno, by się pozapinać. Żal mi go było, bo to był dobry sąsiad i nie bardzo mi pasował do roli ciężkiego grzesznika. Chyba inni też tak uważali, bo jeszcze w środową noc wychodek przeniesiono na jego poprzednie miejsce.
Innym razem wpadł do mnie mój kolega z klasy i zachęcił mnie byśmy pobiegli prawie na koniec wioski. Na ulicy, naprzeciw gospodarstwa, stała grupa młodych ludzi, żywo dyskutujących, wpatrzonych na kalenicę stodoły (grzbiet) na której zostało zamontowane łóżko, a w nim leżała sobie para manekinów, wykonanych z worków lnianych, wypchanych słomą. Manekin udający mężczyznę leżał na manekinie udającym kobietę. To była złośliwość wobec dziewczyny mieszkającej w tym gospodarstwie. Nie wszystkim ten dowcip się spodobał. Szybko ustalono, że za tym dowcipem stał były chłopak córki gospodarza, który nie mógł się pogodzić, że go zostawiła dla innego. No i kilka dni później doszło do bijatyki pod sklepem między stronnikami córki gospodarza i jej byłego chłopaka. Ucierpieli wszyscy.
Innym razem na stodole złośliwi chłopcy zmontowali furmankę, którą pod osłoną nocy zdemontowali pod stodołą. To był wyczyn bardzo trudny ze względów technicznych, o którym mówiono przez wiele lat. Niestety było coraz więcej chamskich złośliwości, które wywoływały bunt ludzi dorosłych i reakcję zarówno władz kościelnych jak i świeckich. Obyczaj ten zanikł i moim zdaniem dobrze się stało, bo karaniem ludzi niech zajmują się: sądy i Bóg, ale, że coś takiego istniało, to chyba warto wiedzieć.
Z wielkanocnych „Grzmotów” należy zrezygnować.
Z ewangelii według św. Mateusza wiemy, że śmierci Jezusa na krzyżu towarzyszyły straszne odgłosy „ziemia zadrżała i skały zaczęły pękać”. Podobnie było podczas zmartwychwstania Jezusa.
W momencie, gdy Anioł Pański zstąpił na ziemię, by odsunąć wielki głaz i ukazać obu Mariom (druga, to Maria Magdalena), że grób jest pusty, że nie ma tam już ciała Jezusa, to wówczas towarzyszyły temu: trzęsienie ziemi, grzmoty i błyskawice.
Nie wiem kiedy zrodził się pomysł strzelania w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych, ale płci męskiej on się bardzo spodobał. Podejrzewam, że znaleźli by się i tacy, którym nawet odtwarzanie prawdziwego trzęsienia ziemi, też by sprawiało frajdę.
Przez wiele lat mieszkałem i wychowywałem się w Pruszkowie, a precyzyjniej mówiąc w dzielnicy Żbików, starszej o prawie 700 lat od osady Pruszków (to taka ciekawostka). Właśnie tu każdego roku, w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych, punktualnie o godzinie piątej rano, drużyny grzmociarzy rozpoczynały swój tradycyjny festiwal „grzmotów”. Szli ulicami w stronę kościoła i strzelali po drodze w stosownych do tego miejscach. Pod kościołem strzelanina gasła. Szefowie grup ustalali swoje stanowiska strzeleckie wokół kościoła i przygotowywali się do kanonady, która trwała przez czas trwania procesji.
Drużyna zazwyczaj składała się z trzech młodych ludzi. Dwaj strzelali z moździerzy, a ten trzeci ładował moździerze kalichlorkiem. Kalichlorek to wybuchowa mieszanka siarki i pewnej soli. Kiedy skończyłem szesnaście lat, to zorganizowałem własną grupę grzmociarzy. Mieliśmy zasady. Nie strzelaliśmy w bezpośredniej bliskości budynku. Nie strzelaliśmy w pobliżu ludzi, bo moździerz czasem wyrywało z rąk lub bijak wylatywał i mógł zrobić krzywdę obserwatorowi.
Tradycja zanikała, a powodem głównym był coraz trudniejszy dostęp do materiałów wybuchowych.
Początkowo, siarkę koledzy kradli z wagonów kolejowych, które czekały na rozładunek przed jakimś zakładem w Komorowie pod Pruszkowem, a potem sprzedawali. Sól zdobywaliśmy w aptekach.
Z biegiem czasu milicja zaczęła dusić nie sam proceder strzelania, lecz zakup materiałów do produkcji kalichlorku. Druga przyczyna zaniku tej tradycji, to coraz liczniejsze skargi na grzmociarzy do milicji, bo dzieci budziły się przerażone, bo komuś szyba wypadła, bo konie od bryczek, czekające pod kościołem, spłoszyły się i narobiły szkód. Tradycję dobił proboszcz, który zakazał strzelania, bo w któreś święta wypadły z kościoła (z trzech okien) piękne i drogie witraże. Kiedy wróciłem z wojska, to tradycja grzmotów jeszcze funkcjonowała, ale na podwórkach, rzadziej pod kościołem. Korzystali głównie z karbidu. W tym strzelaniu wykorzystywano metalową puszkę np. po farbie, do której wrzucano kawałek karbidu.
Karbid był zalewany kilkoma kroplami wody (najczęściej na niego spluwano) i natychmiast zamykano puszkę, dobrze spasowaną pokrywką. Przy zetknięciu z wodą, karbid wytwarza acetylen (wykorzystywany w spawaniu gazowym), który jest gazem wybuchowym. W puszce poniżej pokrywy wykonywano malutki otworek, przez który ulatniał się acetylen. Wystarczyło zapalniczkę z ogniem przystawić do tej dziureczki i natychmiast następował wybuch i wyrzucało pokrywkę puszki.
Dziś, gdy mam świadomość jaką szkodę czynią „wybuchy” zwierzętom, a szczególnie pieskom i ptakom, to jestem zdecydowanym przeciwnikiem nie tylko „wielkanocnych grzmotów” ale także noworocznych fajerwerków. Tu powinniśmy wymyśleć nowe obrządki – mniej szkodliwe.
Fot: Wikipedia Creative Commons
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie