
Rozmowa ze Sławomirem Ambroziakiem z Mazowieckiej Wspólnoty Samorządowej i Stowarzyszenia na Rzecz Rozwoju Ziemi Iłowskiej.
- Pojechał Pan na Monte Cassino na 80. rocznicę bitwy. Wiem, że szczególnie interesują Pana losy jej uczestników wywodzących się z Pana "Małej Ojczyzny", Ziemi Iłowskiej?
- Rzeczywiście pozostają one warte nie tylko hołdu pamięci, jaki im składamy, ale i udokumentowania. Jestem przekonany, że w tej mierze nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa. Wiele pozostaje jeszcze do zrobienia, liczymy na rodziny, sąsiadów i znajomych naszych bohaterów, o których niezmiennie pamiętamy. Niedawno zorganizowaliśmy sesję naukową z okazji 800-lecia Iłowa. Pobudziło to zainteresowanie historią, która dla nas nie jest abstrakcją, lecz zapisem działań konkretnych ludzi, mających swoje marzenia, poczucie obowiązku i godnych najwyższego uznania, gdy dla Polski gotowi byli złożyć ofiarę ze swojego życia.
- Do niedawna głównym walorem takich spotkań jak na Monte Cassino okazywała się możliwość bezpośredniej rozmowy z bohaterami tamtej bitwy. Jednak prawa natury okazują się nieubłagane, pamiętam piękny wiersz Tomasza Jastruna, już spory czas temu napisany: "Armia Krajowa odchodzi. Nie w boju. Na raka i wieńcowe choroby"... Armii generała Władysława Andersa też to dotyczy, nieliczni, którzy dożyli 80 rocznicy Monte Cassino zbliżają się do setnych urodzin, z każdym rokiem jest ich coraz mniej?
- Znamy nazwiska czterech żołnierzy z Iłowa, którzy walczyli pod Monte Cassino. Niestety nie żyje już żaden z nich. Nigdy o nich nie zapomnimy, pozostają dla nas wzorem i zobowiązaniem. To Czesław Rybicki, Stefan Stańczak, Franciszek Woźniak i Leon Kwieciński brali udział w tamtym historycznym natarciu. Niedawno dowiedzieliśmy się również o udziale w nim dwóch żołnierzy pochodzących ze Słubic w powiecie płockim. W trudnych czasach PRL przywracanie pamięci o bohaterach spod Monte Cassino pozostawało wyzwaniem. Publikowano wprawdzie znakomity reportaż Melchiora Wańkowicza, ale już "Bez ostatniego rozdziału", wspomnienia gen. Władysława Andersa ukazać się mogły wyłącznie poza cenzurą i aż do Czerwca 1989 r. konfiskowano je przy rewizjach. W wolnej Polsce pielęgnowanie pamięci o jego żołnierzach, to, co w PRL było wyzwaniem, pozostaje obowiązkiem. Ale też takim, który z przyjemnością się wypełnia. Wszystkich żołnierzy 2. Korpusu nie da się jednak uwzględnić w książkach historycznych. Dlatego tak wiele do zrobienia mają w tej kwestii społeczności lokalne. "Małe Ojczyzny", z których wywodzili się bohaterowie, walczący w odległych Włoszech o tę najważniejszą wielką i wspólną Ojczyznę. Upamiętnianie i szczegółowe dokumentowanie ich losów przekracza możliwości zawodowych historyków. W tej materii właśnie pasjonat historii może poczuć się nie tyle amatorem, co społecznikiem, którego aktywność okazuje się pożyteczna czy wręcz niezbędna. I sensownie uzupełnia działania profesjonalnych badaczy z tytułami naukowymi, z katedr uniwersyteckich.
- Tak Amerykanie czczą swoich bohaterów desantu w Normandii, w każdym stanie, w mniejszych nawet miejscowościach znajdujemy upamiętniające ich obeliski i tablice?
- Warto pamiętać, że drugi front w Europie zaczął się właśnie we Włoszech, na długo przed alianckim lądowaniem we Francji. Koleje historii okazały się takie, że polski korpus w znacznej mierze składał się z niedawnych więźniów łagrów sowieckich, poniewieranych wcześniej "na nieludzkiej ziemi" jak to ujął w tytule swojej książki Józef Czapski.
- Przyszło im atakować linię niemieckiej obrony, która uchodziła za niemożliwą do przejścia?
- To była zwycięska bitwa. Okupiona ogromnymi stratami, taka była specyfika tamtego frontu. Gdyby gen. Władysław Anders nie podjął decyzji o ataku, pojawiły by się jednak zarzuty, że Polacy mogli walczyć, ale nie chcieli. Strategiem pozostawał znakomitym. Wiedział, na co się porywa. Decyzja została powzięta, rozkazy wydane. Od 12 do 18 maja 1944 r. Polacy pokazali siłę swojej determinacji w tej wojnie, jak w wielu innych miejscach i na różnych frontach. Ale to Monte Cassino miało moc symbolu. Pamiętamy, piosenkę o czerwonych makach, napisaną jeszcze w trakcie bitwy i przez jej uczestnika Feliksa Konarskiego. W kraju w czasach stalinizmu śpiewano ją po kryjomu. Aż rozległa się z ekranu już w odwilżowym czasie w "Popiele i diamencie" Andrzeja Wajdy według powieści Jerzego Andrzejewskiego.
- Autor "Czerwonych maków na Monte Cassino" Feliks Konarski pseud. Ref-Ren do kraju nie wrócił, mieszkał w Londynie, gdzie współpracował z Marianem Hemarem, potem w USA. Zmarł w Chicago, ale w 1991 roku, tak więc doczekał wolnej Polski. Jak potoczyły się losy bohaterów bitwy, wywodzących się z iłowskiej ziemi?
- Rybicki i Stańczak mieszkali w USA. Wiem, że syn Czesława Rybickiego wprawdzie po polsku nie mówi, ale ze wzruszającym pietyzmem przechowuje mundur ojca z 2. Korpusu. Stefan Stańczak był duchownym, diakonem, miał niższe święcenia. Pomimo oddalenia obaj więzi z krajem nie zaniedbali. Wraz z rodzinami stali się fundatorami organów i ołtarza w kościele w Iłowie.
- Wspomniał Pan, że wciąż warto poszukiwać szczegółów, dotyczących losów bohaterów spod Monte Cassino?
- Bo wciąż je odnajdujemy. Gdy widać, że ktoś się tym interesuje, ich najbliżsi udostępniają listy, pamiątki, informacje. Przecież oni wiele razy te listy czytali, zaś my zapewniamy, że gdy trafią do naszych rąk zostaną z całą starannością skopiowane, posłużą do dokumentacji żołnierskich losów. Apeluję więc do wszystkich mieszkańców Ziemi Iłowskiej, żeby te nasze starania wsparli. Być może dowiemy się, że byli jeszcze inni bohaterowie, których historii dotąd nie poznaliśmy. Wciąż mamy szansę, by po 80 latach dowiedzieć się wielu wartościowych rzeczy.
- Czy inne nacje to rozumieją, z jakimi reakcjami na Wasze pytania spotkał się Pan choćby we Włoszech?
- Nasze zainteresowanie dla miejscowych z miasta Cassino, stanowiło dowód, że Polacy pamiętają o swoich żołnierzach. I na pewno wzbudziło wśród mieszkańców szacunek dla Polski.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie