
Szef Orlenu triumfalnie ogłosił, iż ulży doli kierowców i pozwoli trzy razy w miesiącu
zatankować 50 litrów paliwa z 30-groszowym bonusem. Oznacza to, że każdy będzie mógł
zaoszczędzić 45 zł, czyli mniej więcej na 0,7 litra wódeczki niewygórowanej jakości.
Oczywiście wzniosę toast za zdrowie prezesa Obajtka, bo mieć flaszkę, a nie mieć, to istotna
różnica. Inna rzecz, że gdyby Orlen obniżył cenę o 3 złote na litrze, tobym szefa koncernu
wychwalał po wszystkich odpustach i jarmarkach, a tak to jeno zrobię „cyk” w ostatni
weekend miesiąca. W skali jednego kierowcy jest to bowiem oszczędność mało znacząca. A
ile będzie kosztować płockich nafciarzy? Załóżmy, że z promocji skorzysta milion kierowców,
to mamy 45 dużych baniek miesięcznie. Nie jest to z pewnością kwota, która zachwieje
finansami Orlenu, ale też nie są to grosze, których w bilansie rocznym firma ta nie odczuje.
Czy spowoduje to obniżkę cen innych towarów? Mało prawdopodobne, bo jeden tir wożący
codziennie produkty do marketu, na raz tankuje więcej, niż wynosi miesięczny bonusowy
limit Orlenu. Jak zatem walczyć z inflacją? Przede wszystkim należy zdiagnozować jej
przyczynę. Bez wątpienia za lwią część wzrostu cen odpowiada wojna na Ukrainie i jej
oddziaływanie na europejskie rynki, plus odbijające się rykoszetem sankcje nakładane przez
UE na Rosję. Budowanie alternatywy dla handlu ze Wschodem trochę potrwa, a Polska jako
kraj przyfrontowy będzie odczuwać negatywne skutki wojny znacznie bardziej niż Niemcy czy
Francja. I w takim zakresie oficjalna rządowa narracja o „putinflacji” jest uzasadniona. Ale
tylko w takim, bo inflacja zaczęła rosnąć grubo przed 24 lutego. Kiedy w budżecie polskiego
państwa na ten rok założono 3,3-procentowy wzrost cen, wielu analityków przewidywało, że
realnie będzie to przynajmniej dwukrotnie więcej. Przyczyną tego, co zaobserwowaliśmy już
na przełomie 2021 i 2022 roku, był oczywiście COVID. No, może nie tyle sama epidemia, ile
wszelkie, częstokroć irracjonalne ingerencje państwa w rynek – lockdowny, ograniczenia,
obostrzenia, kwarantanny. W ślad za nimi szły tzw. „tarcze antycovidowe”, które najpierw
zżarły nadwyżkę budżetową, potem wygenerowały deficyt, aż wreszcie spowodowały dodruk
pustego pieniądza. Wskutek tego dziś – jak słusznie zauważył prof. Robert Gwiazdowski –
rząd musi walczyć z inflacją, którą sam wywołał. Znamienne, że owe „sanitarne” działania
rządu były często efektem presji żądań opozycji, która głośno krzyczała: „Zamykać! Izolować!
Segregować! Przymusowo szczepić!”, a obecnie ciska gromy na PiS za drożyznę. Rada Polityki
Pieniężnej próbując ograniczyć dopływ gotówki na rynek, a nawet wyssać jej część z rynku,
systematycznie podnosi stopy procentowe. Opozycja znów się miota i odsądza od czci i wiary
prezesa NBP, choć kilka miesięcy wcześniej krytykowała go za to, że… stóp nie podwyższa.
Co się dzieje w takim przypadku? Drogie kredyty skutecznie zniechęcają przedsiębiorców do
rozpoczynania nowych inwestycji. Konsumenci też wstrzymują się braniem kredytów na
zakup mieszkań czy samochodów. Ci, którzy dysponują większymi oszczędnościami, starają
się „uciekać z gotówką”, lokując ją w tym, co szybko nie traci na wartości –
nieruchomościach, złocie, sztuce czy rozsławionych przez premiera obligacjach skarbowych.
Katalog tych dóbr jest jednak bardzo ograniczony, a poza tym większości z nas stać na zakup
apartamentu w centrum Warszawy czy choćby oryginalnego Kossaka. Co wtedy? Następuje
coś, co prof. Leszek Balcerowicz nazwał elegancko „schładzaniem gospodarki”. Znacząco
ograniczamy codzienne zakupy i staramy się liczyć każdy grosz, aby któregoś dnia nie obudzić się z debetem na koncie. Spada zatem popyt, to i firmy na to reagują redukując produkcję i sprzedaż. Siłą rzeczy zaczynają też ciąć koszty, co najprościej zrobić ograniczając
zatrudnienie. Ale to z kolei oznacza wzrost bezrobocia i rosnące niezadowolenie społeczne.
Skądś to znamy? Kojarzy nam się z czymś hasło: „Balcerowicz musi odejść”?
Czy może być zatem inny scenariusz? Owszem. Szczęśliwie apogeum inflacji przyszło w tym
roku tuż przed okresem urlopowym. I to pierwszymi od trzech lat prawdziwymi wakacjami,
tzn. takimi bez paszportów covidowych, limitów miejsc dla niezaszczepionych, co drugiego
wolnego stolika w restauracji lub barze itp. Powrót do normalności odczytaliśmy jako powrót
do wolności i wyruszyliśmy tłumnie w Polskę. Oczywiście, odrobinę zaciskamy pasa i np.
zamiast na dwa tygodnie jedziemy nad morze na 10 dni, ale ważne, że w ogóle jedziemy i w
pełni korzystamy z urlopu. Nawet jeśli menu w postaci smażonej rybki z frytkami i piwem
uzupełniamy zakupami w dyskoncie spożywczym, to i tak wydajemy pieniądze na dobra
konsumpcyjne w szerokim zakresie. A jeśli po powrocie z wakacyjnych wojaży stwierdzimy,
że nasza firma wciąż działa, a my wciąż mamy pracę, uznamy, że nie musimy ograniczać
wydatków wyłącznie do zakupu ziemniaków, jak to miało w XIX-wiecznej Irlandii. Ceny, choć
dziś na ich wysokość głośno narzekamy, wyhamują, bo jeśli nie zmniejsza się podaż, to
konkurencja to wymusi. I – jeśli nie nastąpi na świecie jakaś polityczna katastrofa, skutkująca
np. ograniczeniem wydobycia ropy naftowej, (głównie przez kraje OPEC), gazu czy węgla - to
inflacja zacznie spadać. Najpóźniej we wrześniu br. powinna być już jednocyfrowa. W tym
czasie ruszą też inwestycje państwowe i samorządowe (bo przecież pieniądze trzeba wydać
do końca roku), co dodatkowo pobudzi gospodarkę.
Jak państwo zauważyli, w przeciwieństwie do Jasnowidza z Człuchowa, roztaczam dobre
prognozy. I w przeciwieństwie do niego, moje mają szansę się sprawdzić. Czy zatem potrafię
przepowiadać przyszłość? Przekonamy się już wczesną jesienią.
Radosław Gajda
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Też uważam że inflacja zacznie spadać i to znacznie. Powodem jest jednak spadek cen bitcoina a co za tym idzie spadek popytu na energię elektryczną. Tylko światowy niedobór energii był sprawcą inflacji. Wpływ podaży pieniądza na ceny w obecnej Światowej gospodarce to bzdura powtarzana przez wszystkich bez zastanowienia.
Założę się o butelkę Schateauneuf de pape, że inflacja we wrześniu będzie dwucyfrowa, Kto przyjmuje zakład? Marek Czarnecki
Czy chodzi o Châteauneuf-du-Pape?
Panie Mecenasie, jako kandydat na jasnowidza przyjmuję wyznanie. Choć gdyby się jakimś cudem moje wizje ziściły, ośmielam się stwierdzić, że preferuję 12-letnią Starkę Brown Spirit.
Co do nazwy wina, ma Pan całkowitą rację. 12 letnia Starka Brown Spirit zakupiona, czeka na zwycięzcę.