
Partyjni politycy zmienili warszawskie referendum w wojnę plemienną i skutecznie obrzydzili wielu mieszkańcom sam akt głosowania. Udało im się nie dlatego, że są sprawniejsi czy pracowitsi od samorządowców, którzy akcję zainicjowali. Ale to partie dysponują funduszami, pozyskanymi od podatnika, nie pytanego, czy chce ich utrzymywać. Obywateli spacyfikowano za ich własne pieniądze.
Każda pewnie głębsza refleksja, dotycząca patriotyzmu, stanu państwa i społeczeństwa obywatelskiego – jak co roku na 11 listopada – wiąże się teraz ze świeżym doświadczeniem referendum warszawskiego. Najpierw lekceważonego przez partyjnych polityków (nie zbiorą podpisów – słyszeli inicjatorzy zgodnie od PiS i PO), później zamienionego przez nich w igrzysko czy rodzaj plebiscytu, w którym jedyne referendalne pytanie – o przyszłość władzy prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz w stolicy – ustąpić miało miejsca innym: czy popierasz powrót Macierewicza do władzy (tak widziała to PO) lub czy godzisz się na proklamowanie przez aparat PiS nowego Powstania Warszawskiego, wbrew protestom prawdziwych powstańców z 1944 roku.
Politycy dali festiwal hipokryzji. PiS, jeszcze niedawno ustami samego Jarosława Kaczyńskiego zachęcające do pozostania w domach w podobnym referendum łódzkim, byle tylko ratować chwiejącą się wówczas prezydenturę Jerzego Kropiwnickiego, tym razem w stolicy apelowało o wysoką frekwencję. Za to Platforma Obywatelska poparła bojkot, chociaż w Łodzi wzywała do głosowania, co pozwoliło jej zastąpić Kropiwnickiego w ratuszu Hanną Zdanowską. SLD – animator inicjatywy łódzkiej i beneficjent podobnego w skutkach odwołania w Częstochowie Tadeusza Wrony (jego miejsce w ratuszu zajął Krzysztof Matyjaszczyk, wcześniej poseł lewicy) – w stolicy nieformalnie wsparł gospodynię miasta.
Gorszy od niekonsekwencji i zapomnienia o własnych gromkich deklaracjach sprzed paru lat okazał się sam klimat kampanii partyjnej. Unurzana w bagnie polityki krajowej, wtłoczona w logikę wojny plemiennej, zniechęciła do głosowania wielu wahających się warszawiaków. W wypadku liderów PO okazało się to wpisane w polityczny zamysł, zaś jeśli o PiS chodzi – stało się mimowolnym skutkiem okazanej w kampanii nieudolności i gruboskórności. Zamiast pokazać kandydatów na lokalnych liderów w stolicy, główna partia opozycji wystawiała przed kamery prezesa Kaczyńskiego i pretendenta do wszystkich możliwych stanowisk prof. Piotra Glińskiego. Zamiast o metrze i wywozie śmieci dyskutowano o brzozie smoleńskiej.
Partie nakryły czapkami autentycznych samorządowców i – jak wynik wskazuje – obrzydziły części obywateli referendum za ich własne pieniądze, pozyskiwane z budżetu. Społecznicy, nawołujący do debaty o inwestycjach, planach zagospodarowania, szkołach, ścieżkach rowerowych czy parkingach, takich możliwości nie mieli.
Zrobili jednak swoje, dyskusja o stolicy toczy się dalej. Obywatelska presja wymusiła na władzy decyzje, na które bez referendum przyszłoby dłużej poczekać: od obwodnicy po małe rondo u zbiegu Tamki i Kopernika rządzący musieli ekspresowo pokazać dowody skuteczności. One zostaną, z korzyścią dla warszawiaków. Nie pozostali za to na stanowiskach ratuszowi PR-owcy, macherzy od kultury i zagospodarowania przestrzennego, których zaniechania przyczyniły się w większym stopniu niż jakakolwiek opozycja do spadku popularności Pani Prezydent.
Mazowiecka Wspólnota Samorządowa od dawna postuluje odejście od utrzymywania partii z pieniędzy podatnika i wprowadzenie równych szans wyborczych – na początek przynajmniej w samorządach. Kampania warszawska dowiodła, że rację mieli lokalni działacze, a nie parlamentarzyści, uchwalający sami sobie reguły, dające im przywileje. 13 października przekonaliśmy się, jak bardzo warszawiacy mają dosyć partyjnej polityki. Za to w poprzedzających datę głosowania tygodniach w barwnej kampanii trwał nieustanny Hyde-Park, spontaniczny festyn demokracji. W punktach zbierania podpisów przy metrze, empiku czy u wejścia do marketów warszawiacy nie spierali się o trotyl w Tupolewie ani wyższość frakcji Donalda Tuska nad Grzegorzem Schetyną, lecz o prace nad drugą linią metra, ślimaczące się inwestycje, wycinane drzewa – jednym słowem to, czym żyją na co dzień. I różnili się pięknie, bez wyzwisk, znanych ze szpalt partyjnych pism, studiów telewizyjnych i smoleńskich miesięcznic. Debata publiczna stała się faktem. Nie da się jej już powstrzymać. W rok wyborów samorządowych wkroczymy z syndromem pobudzonej obywatelskiej aktywności.
11 listopada świętujemy. A jesienią następnego roku wystawimy rachunek politykom za zawłaszczone warszawskie referendum.
Łukasz Perzyna
Tekst z 7 numeru Gazety Samorządność
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie