
Poniżej prezentujemy kolejny artykuł autorstwa Radosława Gajdy, który porusza bieżące tematy.
Rzeczpospolita protestująca
Na żądanie kleru PiS uchwalił nowe prawo aborcyjne w taki sposób, że Jarosław Kaczyński podyktował Julii Przyłębskiej treść wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który całkowicie zakazuje aborcji, skazując kobiety na tortury, a Polskę cofając do średniowiecza. Taki przekaz trafia do nas od części polityków i z mainstreamowych mediów. Wystarczający powód, żeby iść na demonstrację mimo COVID-u? Oczywiście. Zatem idziemy i krzyczymy do PiS-u „Wypie***ać!”. No, chyba że zanim wyruszymy, chce się nam przez chwilę pomyśleć, a wtedy można dojść do zgoła odmiennych wniosków.
Europa też demonstruje
Wielotysięczne protesty to polska rzeczywistość XXI w. Nic nowego. Protestowano przeciwko polityce AWS i Unii Wolności, SLD i PSL, Platformy Obywatelskiej, to i protestuje się przeciwko PiS-owi. Licytacja w stylu (tu posłużmy się parafrazą modnej ostatnio piosenki) mój protest jest ważniejszy, niż twój, nie ma większego sensu, bo jak powiedział Jan Paweł II, w konflikcie między władzą a ludem, rację ma zawsze lud. Albo mniej wzniośle - bez względu na barwy rządzących demonstracje jako emanacja niezadowolenia społecznego zawsze wynikają z popełnionych przez władzę błędów lub podjętych przez nią źle odbieranych społecznie decyzji. Masowe protesty w Europie zmiotły już w tym stuleciu prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza (2014), doprowadziły do klęski wyborczej socjalistów Ferenca Gyurcsány’ego na Węgrzech (2009) czy zmusiły do dymisji premiera Słowacji Roberta Fico (2016). W istotny sposób wstrząsnęły posadami rządów we Francji (protest Żółtych Kamizelek, 2018-2019) czy Hiszpanii (zamieszki po referendum w Katalonii, 2017), zaś do dziś spędzają sen z powiek białoruskiego prezydenta Aleksandra Łukaszenki. Aktualnie obserwujemy starcia domagających się złagodzenia antycovidowych obostrzeń demonstrantów z policją we Włoszech czy wspomnianych już krajach - Francji i Hiszpanii.
Byłeś w ZOMO, byłeś w ORMO, teraz jesteś za Platformą
A jak do tej pory było w Polsce? W XXI w. weszliśmy świeżo po blokadach rolniczych i proteście warszawskim pracowników „Łucznika”, który skończył się użyciem przez policję armatek wodnych i gumowych kul. We wrześniu 2003 r. na scenę wkroczyli górnicy protestujący przeciw planom zamykania kopalń. Protestowano na Śląsku i w Warszawie, gdzie doszło do starć z policją. Odpalano petardy, palono szmaty, w ruch poszły też kamienie, którymi wybito okna w budynkach Ministerstwa Gospodarki i siedziby rządzącego wówczas SLD przy ul. Rozbrat. Kolejne ostre wystąpienia górników odnotowujemy w lutym 2015 r. przed siedzibą Jastrzębskiej Spółki Węglowej, gdzie w stronę policjantów poleciały śruby i fragmenty płyt chodnikowych. Funkcjonariusze użyli gazu, armatek i broni gładkolufowej. Wrzesień bieżącego roku mógł przynieść kolejną falę górniczych protestów, ale ostatecznie „Solidarność” podpisała z rządem kompromisowe porozumienie o wygaszaniu polskich kopalń do 2049 r. Dodajmy, że to ten sam związek, który był organizatorem wspomnianych wcześniej demonstracji za czasów rządów SLD-PSL i PO-PSL. „Solidarność” ma na swoim koncie jeszcze dwie wielkie manifestacje w ostatnim czasie – 30 marca 2012 r. przeciw podniesieniu wieku emerytalnego i 12 września 2013 r. – tym razem wspólnie z OPZZ - przeciw polityce rządu PO-PSL pod hasłem „Dość lekceważenia społeczeństwa”. Szacuje się, że w tej drugiej mogło wziąć udział ok. 100 tys. osób. Związkowcy pomstowali wówczas na niskie wynagrodzenia pracowników, panujące wysokie bezrobocie i emigrację Polaków w poszukiwaniu zatrudnienia. – Jest kryzys społeczny wywołany przez rząd w związku z nierealizowaniem naszych wniosków i postulatów – mówił wówczas Agencji Informacyjnej Newseria Jan Guz, przewodniczący OPZZ. – Mamy spisaną bardzo długą księgę zaległości i win rządu.
Za antyrządowe demonstracje skierowane kontra PO-PSL można z pewnością uznać warszawskie marsze niepodległości, a przynajmniej te organizowane od 2010 r., kiedy zaczęło się na nich pojawiać po kilkadziesiąt tysięcy uczestników i z roku na rok liczba ta rosła. Manifestacje w stolicy wzbudzały silne emocje, bowiem jedna strona podkreślała patriotyczny i ponadpokoleniowy charakter marszów, podczas gdy druga skwapliwie wyławiała hasła, którym przypisywano ksenofobiczne i rasistowskie znaczenie. Dodatkowo za każdym razem dochodziło do ekscesów i burd. W 2011 r. po burdach policja zatrzymała ponad 200 osób, z czego prawie połowa to członkowie Antify, lewackiej bojówki z Niemiec. Rok później doszło do starć demonstrantów z policją, w wyniku czego znów zatrzymano 176 osób. Kulminację zamieszki na marszu niepodległości osiągnęły w 2013 r., kiedy to podpalona została instalacja – tęcza na pl. Zbawiciela, podłożono ogień pod budkę strażniczą przy ambasadzie rosyjskiej, zaś wskutek zamieszek prawie 20 osób odniosło obrażenia. Ostatnim rokiem poważniejszych zajść był 11 listopada 2015 r. Rannych zostało wówczas 75 osób (w tym ponad 50 policjantów), a liczba zatrzymanych osiągnęła 275. W kolejnych latach mówiło się jedynie o drobnych incydentach.
W manifestacje przeciw rządowi PO-PSL przeradzały się także organizowane przez warszawski Klub „Gazety Polskiej” na Krakowskim Przedmieściu miesięcznice, a zwłaszcza rocznice smoleńskie. W tych ostatnich zawsze uczestniczyło kilkadziesiąt tysięcy osób, głównie zwolenników PiS, którzy nie tylko domagali się wyjaśnienia przyczyn katastrofy lotniczej z 10 kwietnia 2010 r., ale również nie szczędzili rządzącym cierpkich słów i okrzyków w stylu: „Byłeś w ZOMO, byłeś w ORMO, teraz jesteś za Platformą” lub „Cała Polska z was się śmieje, komuniści i złodzieje”. Manifestacje zawsze kończyły wystąpienia prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, zazwyczaj ostre i politycznie podbarwione, a także gromkie wołanie tłumu: „Zwyciężymy!”.
Kto nie skacze, ten za PiS-em
Trzeba przyznać, że będąc u władzy Prawo i Sprawiedliwość ma wyjątkowy dar do generowania protestów społecznych. Już w 2007 r., czyli za tzw. pierwszego PiS-u (wówczas współrządzącego wraz z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin), kierowany przez Jarosława Kaczyńskiego rząd musiał się zmierzyć z protestem pielęgniarek, które przed budynkiem kancelarii premiera zorganizowały tzw. białe miasteczko. Jak podkreśla Jakub Dymek na łamach „Krytyki Politycznej” bezpośrednią przyczyną takiej formy protestu był fakt nieprzyjęcia petycji pielęgniarek przez ówczesnego szefa rządu. - Prawdopodobnie – uważa Dymek, - gdyby wówczas szef PiS-u zareagował w jeden z typowych dla liberalnych rządów sposób pacyfikowania niepokojów społecznych – przez dialog czy kooptację, nawet jakiś pusty i demagogiczny rytuał – dużo trudniej byłoby o przyciągnięcie uwagi i zdobycie poparcia dla protestu. Może nawet nie byłoby woli jego rozpoczęcia. Trudno się również nie zgodzić z kolejnym spostrzeżeniem Dymka, który twierdzi, że Prawo i Sprawiedliwość popełniło wtedy dość podstawowy błąd polityczny – partia, która szła do wyborów z hasłami Polski solidarnej i z intencją tropienia zmowy elit, zantagonizowała grupę, do której nie dało się przykleić etykiety „układu”.
Biały protest z pewnością przysłużył się do porażki PiS-u w przedterminowych wyborach parlamentarnych, choć nie był to jedyny, czy nawet kluczowy czynnik, jaki zdecydował o przegranej partii Kaczyńskiego. Wszak pracownicy służby zdrowia protestowali potem jeszcze trzykrotnie za rządów PO-PSL bez jakiejś większej szkody dla wyniku wyborczego tych ugrupowań.
Kolejna integracja antypisowskiej opozycji nastąpiła w 2015 r. Powodem było nie tyle to, że PiS po ośmiu latach odstawki wygrał wybory do Sejmu i Senatu, ale fakt, że zdobył bezwzględną większość i mógł rządzić samodzielnie. Paliwo do protestów pojawiło się szybko. Była nim reforma sądownictwa. Zmiany w Trybunale Konstytucyjnym, Krajowej Radzie Sądownictwa, Sądzie Najwyższym oraz powoływanie nowych prezesów lokalnych sądów dało asumpt opozycji do wyciągnięcia ludzi na ulicę. Dla uwiarygodnienia społecznego charakteru demonstracji powołano do życia „oddolne” ruchy, jak Komitet Obrony Demokracji czy Obywatele RP.
Do pierwszych dużych protestów doszło już w połowie grudnia 2015 r. Początkowo happeningowe akcje, których żywą ilustracją może być eks-wicepremier Roman Giertych podrygujący w rytm skandowanego hasła „Kto nie skacze, ten za PiS-em”, szybko zaczęły się radykalizować. Już rok później byliśmy świadkami uniemożliwienia posłom PiS-u opuszczenia Sejmu, a także blokady sejmowej sali obrad przez polityków opozycji. Do masowych protestów pod hasłem „Obronimy wolne sądy” doszło latem 2017 r., kiedy to domagano się od prezydenta RP zawetowania ustaw reformujących polski system sądowniczy. I choć trudno uwierzyć, by jakiś istotny odsetek manifestantów orientował się w proponowanych przez PiS nowych regulacjach prawnych, ilość protestujących na ulicach musiała robić wrażenie. Dołączyła do tego fala krytyki ze strony wielu zachodnich mediów, polityków, a także instytucji Unii Europejskiej. Dwa weta prezydenta – w sprawie Sądu Najwyższego i KRS - sprawiły, że zarówno reforma, jak i protesty wyhamowały, aczkolwiek to ognisko tli się do dziś, skwapliwie podtrzymywane przez opozycję. Sekunduje jej w tym duchowy mentor, były premier Donald Tusk, który w grudniu ub. roku podczas promocji swojej książki perorował: – Zachęcam wszystkich ludzi, żeby protestowali, żeby wychodzili na ulice. W Brukseli nie będą się wami zajmować, jeśli na gnicie i zło będziecie reagować zmęczeniem i apatią.
Niecały rok później odnotowujemy 40-dniową okupację Sejmu przez niepełnosprawnych i ich opiekunów. W początkowym okresie tego protestu zdawać by się mogło, że przeżywamy swoiste deja vu wobec wspomnianego wcześniej „białego miasteczka” pielęgniarek. Rządzący stwarzali wrażenie, iż sprawę starają się zbagatelizować, a jedyną ofertą z ich strony było spotkanie w Centrum Partnerstwa Społecznego „Dialog”. Dopiero gdy okazało się, że temat nie schodzi z pierwszych stron gazet i otwiera wszystkie główne wydania telewizyjnych wiadomości, pojawili się prezydent, premier oraz minister rodziny, pracy i polityki społecznej. Ostatecznie w maju 2019 r. parlament przyjął ustawę wprowadzającą szczególne uprawnienia w dostępie do świadczeń opieki zdrowotnej, usług farmaceutycznych oraz wyrobów medycznych dla osób ze znacznym stopniem niepełnosprawności, m.in. podnoszącą o prawie 20 proc. kwotę świadczenia na opiekę. Poprzedzający tę decyzję okres był jednak znakomitą okazją dla opozycji do walenia w rząd jak w bęben. Przy ogniu konfliktu grzało się też wielu polityków. Do Sejmu przybył nawet Lech Wałęsa. Z kolei jeden z uczestników protestu – Jakub Hartwich jesienią 2018 roku został toruńskim radnym, zaś jego matka Iwona Hartwich – rok później posłanką z list Koalicji Obywatelskiej.
Wybuch petardy
I wreszcie przychodzi rok 2020. Pomimo przynajmniej kilku zarzewi potencjalnych protestów – na czele z terminem wyborów prezydenckich i formą ich przeprowadzenia – pandemiczna sytuacja ostudziła większość antypisowskich i antyrządowych zapędów. Druga odsłona wyborów, a zwłaszcza wiece wyborcze Rafała Trzaskowskiego zamieniają się w całkiem niemałe manifestacje, na których już nie tyle krytykuje się prezydenta Andrzeja Dudę, ile ciska gromy w Jarosława Kaczyńskiego i PiS. Mimo ostatecznej porażki 10 milionów oddanych głosów kandydata KO daje opozycji nadzieję na rychłą i skuteczną rewoltę, a także asumpt do szukania kolejnych pretekstów do protestowania. Tyle że na początku plan nie do końca wypala. Sierpniowe protesty środowisk LGBT po zatrzymaniu Michała „Margot” Sz., początkowo intensywne, szybko gasną. Przyjęcie przez Sejm tzw. „Piątki dla zwierząt”, czyli m.in. zakazu hodowli zwierząt na futra i zakazu uboju rytualnego w zasadzie aktywizuje tylko Agrounię, czyli rolniczą organizację pod przewodnictwem Michała Kołodziejczaka, nieco na wyrost nazywanego „nowym Lepperem”. W dodatku jako „zdrajcom polskiej wsi” dostaje się nie tylko pisowcom, ale i parlamentarzystom Koalicji Obywatelskiej oraz Lewicy, którzy w większości głosowali za projektem ustawy w obronie zwierząt.
Petarda wybucha 22 października, kiedy to Trybunał Konstytucyjny ogłasza, iż zapis ustawy o planowaniu rodziny ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży stanowiący, iż przerwanie ciąży może być dokonane wyłącznie przez lekarza, w przypadku gdy badania prenatalne lub inne przesłanki medyczne wskazują na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu, jest niezgodny z Konstytucją. Hasła: „Piekło kobiet”, „Wybór, nie nakaz” oraz „To jest wojna!” mimo pandemii i dużego wzrostu zachorowania na COVID niemal od razu wyciągają setki tysięcy ludzi w całej Polsce na ulice. Już następnego dnia doszło w Warszawie do zakłóceń porządku i rzucania kamieniami w policję. Ta zatrzymała 15 najbardziej agresywnych osób, złożyła prawie 90 wniosków do sądu o ukaranie grzywną uczestników demonstracji, a na miejscu wystawiła 35 mandatów. Prawie 200 policyjnych notatek trafiło do sanepidu w sprawie nieprzestrzegania rygorów sanitarnych w okresie epidemii.
Manifestanci od samego początku nie ograniczają się do krytyki wyroku TK, lecz atak idzie w kierunku rządu, Kaczyńskiego, PiS-u oraz Kościoła. Eskalacja protestów wzrasta już nawet nie z dnia na dzień, lecz z godziny na godzinę. W dodatku pojawiają się zjawiska do tej pory niespotykane lub występujące w Polsce niezwykle rzadko. Proaborcyjne i antyklerykalne wulgarne napisy sprejem na murach kościołów, profanacje miejsc kultu religijnego, przerywanie nabożeństw, a nawet fizyczne ataki na księży - coś, co dotąd wydawało się obce polskiej kulturze i zawsze znajdowało potępienie opinii publicznej, teraz zaczęło zyskiwać przyzwolenie sporej części społeczeństwa. I to już nie tylko lewackich aktywistów, polityków czy celebrytów. W usprawiedliwianie przemocy i głoszonych wulgaryzmów włączyły się już nawet niektóre media czy środowiska naukowe, używając eufemizmów w stylu: „krzyk rozpaczy”, „wyraz bezsilności”, „uwalnianie emocji” itp. Grupa pracowników naukowych Instytutu Historii Sztuki z Uniwersytetu Warszawskiego w cytowanym na stronie internetowej radia RMF fejsbukowym oświadczeniu napisała nawet: - Tym, których gorszy wulgarna oprawa protestów, historycy sztuki z UW zwracają uwagę, że użycie przez protestujących prowokacyjnych obrazów i symboli jest przykładem ekspresji gniewu i bezradności wobec decyzji, która została podjęta bez szacunku dla praw człowieka. Ponieważ wybrany przez protestujących wizualny język protestu stanowi narzędzie oporu wobec drastycznego ograniczania praw kobiet do decydowania o sobie, jest on też w obecnej sytuacji zrozumiały i uprawniony.
I co najistotniejsze, niewielu razi hipokryzja, która bije ze strony środowisk, które całkiem niedawno wręcz histerycznie reagowały na każdy przejaw krytyki pod swoim adresem, epatując wszędzie zarzutem o stosowanie „mowy nienawiści”. A przecież jeszcze rok temu Wojciech Bronowicz z „Tygodnika Powszechnego” pisał w swoim felietonie: - Usprawiedliwianie przemocy jest niepokojące i zawstydzające: jest jak policzek wymierzony wierze w człowieka, w jego dobrą wolę.
Rację zatem miał chyba Bohdan Smoleń, który jeszcze w PRL-u kpił z podobnej retoryki: - Mówię ci, tak się porąbało… Z jednych rakiet mam się cieszyć, przeciw drugim protestować. A to wszystko jedno, z której strony spadnie, z tej, czy z tamtej. Tak samo boli. Bomba jest bomba.
O co chodzi z tym wyrokiem?
Obserwatorzy obecnych protestów jednoznacznie wskazują na ich ogromną skalę. Według szacunków stołecznego ratusza na manifie 30 października br. w Warszawie pojawiło się ok. 100 tys. osób. Tak duża liczba nie powinna dziwić, zważywszy że zaledwie kwartał wcześniej odbyły się wybory prezydenckie, nazywane przez wielu komentatorów politycznych plebiscytem za lub przeciw PiS-owi. Tylko w samej stolicy na kontrkandydata obozu rządzącego zagłosowało wówczas prawie 700 tys. osób, czyli dwie trzecie tych, którzy w Warszawie poszli do urn. W Trójmieście ten odsetek był jeszcze wyższy, bowiem Rafał Trzaskowski uzyskał tam ponad 70 procent głosów. Wskazuje się również na udział w demonstracjach wielu ludzi młodych. Ale nie ma się co dziwić, gdyż ich aktywność to naturalna reakcja na postępujący lockdown i poważne ograniczenia w spędzaniu wolnego czasu. Z jednej strony zamknięte są szkoły i uczelnie, a z drugiej puby, kawiarnie i kluby fitness. Zastanawiające jednak jest, ilu uczestników akcji protestacyjnych tak naprawdę wie, co wydarzyło się w Trybunale Konstytucyjnym 22 października. Tym bardziej, że tak poważnej, wydawałoby się, sprawie towarzyszy zabawa - muzyka techno, uliczne tańce czy konkurs na najzabawniejsze hasło protestu.
Uznany za niezgodny z Konstytucją RP, cytowany wcześniej przepis ustawy o planowaniu rodziny, był jednym z trzech fundamentów funkcjonującego od ponad ćwierćwiecza tzw. kompromisu aborcyjnego. Obok dopuszczalności przerywania ciąży z powodu gwałtu lub zagrożenia życia matki stanowił wręcz linię demarkacyjną pomiędzy Kościołem katolickim i ruchami pro-life a zwolennikami aborcji bez ograniczeń. Właściwie każdy ruch związany z zaostrzeniem lub liberalizacją przepisów aborcyjnych, powodował ostrą i gwałtowną reakcję strony przeciwnej.
Na wyrok Trybunału można spojrzeć z dwóch stron. Jeden z poglądów zaprezentował prawnik prof. Robert Gwiazdowski. - Każdy wyrok TK w sprawie ustawy aborcyjnej byłby zgodny z konstytucją - twierdzi. - Taką mamy konstytucję. Wyjaśnia też, że choć w myśl art. 38 Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia, to jednak Konstytucja nie określa, kiedy to życie się zaczyna: - Może w chwili poczęcia, albo w chwili rozwiązania, albo gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami – dywaguje prof. Gwiazdowski. Zresztą o potrzebie dyskusji nad zmianami w ustawie zasadniczej mówi się ostatnio coraz głośniej. 3 listopada w Polsat News postulował to również lider Bezpartyjnych Samorządowców, prezydent Lubina Robert Raczyński. I to już jest jeden przyczynek do sporu. Drugi tkwi w enigmatycznym sformułowaniu „duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu”. Co to znaczy „duże prawdopodobieństwo”? 90 procent pewności? 40 procent to też dużo. A może 50 na 50 i rzut monetą? To musiało wzbudzić wątpliwość sędziów TK, którzy uznali, że o życiu lub śmierci dziecka poczętego nie może decydować tak nieprecyzyjny przepis prawa. Tuż po ogłoszeniu wyroku, pomiędzy wygłaszanymi na gorąco komentarzami w stylu „Powrót do średniowiecza” z jednej strony, a „Wygrało życie” z drugiej (ze zdecydowaną przewagą tych pierwszych), pojawił się tylko jeden głos rozsądku prezydenckiego ministra Andrzeja Dery, który od razu zasugerował, aby derogowany przepis zastąpić szybko nowym, takim który nie budzi wątpliwości co do zgodności z ustawą zasadniczą. A także – tu już dodajmy od siebie – nie narusza owej linii demarkacyjnej. PiS jednak tego nie uczynił. Zupełnie jakby był orzeczeniem Trybunału zaskoczony. Ale sądząc po tym, jak większość parlamentarzystów tej partii nagle ucichła, chyba bardziej sparaliżowany był skalą protestów i eskalacją pojawiających żądań: aborcja na życzenie, powszechnie dostępna i refundowana antykoncepcja, usunięcie religii ze szkół… W osłabieniu protestów nie pomogła nawet reakcja prezydenta Andrzeja Dudy, który do Sejmu złożył własny projekt nowelizacji zakwestionowanego przez TK przepisu ustawy o planowaniu rodziny. Po pierwsze, mocno spóźniona, a po drugie, nie tylko nie usuwająca wątpliwości prawnych, ale na dodatek wprowadzająca kolejne.
Przybywa niezdecydowanych
Po prawie dwóch tygodniach od wyroku Trybunału Konstytucyjnego widać, że był on jedynie pretekstem dla opozycji do kolejnego wyciągnięcia ludzi na ulicę. Trzeba przyznać, bardzo skutecznym. Organizacji Warszawski Strajk Kobiet, która dziś wypełnia puste miejsce pod KOD-zie, sprawy aborcyjne, czy szerzej – światopoglądowe, już nie wystarczają. Żąda dwukrotnego (!) zwiększenia finansowania służby zdrowia, pomocy finansowej dla przedsiębiorców i pracowników, którzy ponieśli straty w wyniku pandemii oraz wzrostu nakładów na kulturę. Liderka ruchu Marta Lempart, dając rządowi tydzień, zapowiedziała: - Rząd ma spełnić postulaty, ale i tak ich nie spełni, dlatego domagamy się dymisji rządu. Może je spełnić, a potem odejść - dodała. Przynajmniej szczerze.
Ostatnie masowe protesty zdecydowanie odbiły się na sondażach wyborczych. Notowania Prawa i Sprawiedliwości poszybowały ostro w dół, spadając niemal o połowę w stosunku do poparcia, jakim partia ta cieszyła się na początku grudnia ub. roku. Wzmocnił się ruch Szymona Hołowni, choć on sam dostał po głowie od aktywistek Strajku Kobiet: - Czy ktoś mógłby od nas powiedzieć panu Hołowni, żeby wypie***lał? Bo my robimy rewolucję i nie mamy czasu zajmować się każdym politycznym palantem chętnym do powiezienia się na nas – brzmiał przytoczony przez Onet.pl wpis na ich twitterowym koncie. I w sumie nie ma się co dziwić. Lansowany przez lata wizerunek byłego kandydata na prezydenta RP jako tzw. „miękkiego katolika” jest na tyle nieprzekonujący w zestawieniu z poglądami proaborcyjnymi, by mógł on politycznie ugrać coś na obecnych protestach. Co ciekawe, w sondażach nie zyskują ani Koalicja Obywatelska, ani nieprzejednana w swych poglądach światopoglądowych Lewica. Przybywa za to osób niezdecydowanych. Wskazuje to jednoznacznie, że polskie społeczeństwo jest zmęczone radykalizmem. Wyrok Trybunału Konstytucyjnego odczytano bowiem właśnie jako przejaw „przegięcia” w jedną ze stron. Ale remedium nie staną się zapewne skrajne poglądy wspieranych przez sejmową opozycję feministek Strajku Kobiet. Obecny protest nie będzie trwał wiecznie. Toczona od 15 lat plemienna wojna pomiędzy PiS-em a Platformą Obywatelską w końcu też przestanie Polaków emocjonować. Rodzi się zatem pytanie, jak skończą się poszukiwania politycznego złotego środka. I czy w ogóle dalej będą trwały? Czy też w kolejnych wyborach weźmie udział może zaledwie co piąty obywatel naszego kraju, a frekwencja na poziomie 60 procent zostanie już tylko jedynie wspomnieniem po „święcie demokracji”?
Radosław Gajda
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie