
Dobrzy, źli i brzydcy
Na fali tego, co się ostatnio wydarzyło w naszym kraju (oczywiście poza pandemią), możemy podzielić nasze społeczeństwo na trzy grupy – dobrych, złych i brzydkich. Przynajmniej taki podział rysuje się za sprawą większości mainstreamowych mediów. Użyte określenie co prawda zaczerpnięte jest z tytułu znanego spaghetti westernu, ale z filmem tym niewiele ma wspólnego.
Ci dobrzy to uczestnicy antyrządowych, pokojowych demonstracji. Zachowują się spokojnie, kulturalnie, machają tęczowymi flagami, a hasła, jakie głoszą, są słuszne, zwykle trafne i bardzo dowcipne. I co z tego, że zdarza im się wpaść z nożem do kościoła, zniszczyć obiekty kultu religijnego lub obrzucić policję butelkami? Zdarza im się też wypisać na krzyżu hasło: „Zabij księdza!” Że niby nie jest ono zabawne? Cóż, widocznie to inni nie mają poczucia humoru. Źli - to oczywiście narodowcy i kibole, bandyci z biało-czerwonymi flagami lub opaskami. Rzucający kamieniami w policjantów i strzelający racami w okna mieszkań. Ale to właśnie oni stanęli pierwsi w obronie dewastowanych i profanowanych polskich kościołów. Źli - to również zasiedlający owe kościoły zboczeńcy w sutannach, skrzętnie tuszujący przed światem swoje mroczne tajemnice. I nie ma tu znaczenia,że Kościół katolicki to instytucja, która organizuje najszerzej zakrojoną akcję charytatywną, prowadząc misje i pomagając biednym, niedożywionym czy pozbawionym opieki zdrowotnej dzieciom w wielu krajach świata.A brzydcy? O tym na końcu.
Hipokryzja Trzaskowskiego i pozorowana spontaniczność
Przełom października i listopada tego roku minął w Polsce pod znakiem demonstracji. Z jednej strony wielotysięczne protesty po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji, z drugiej dość liczny Marsz Niepodległości. W obu przypadkach dochodziło do zakłóceń porządku, niszczenia mienia, starć z policją i zatrzymywania najbardziej agresywnych uczestników zgromadzeń. Dodajmy, zgromadzeń nielegalnych. Ale mainstream eksponował przede wszystkim nielegalność manifestacji, która odbyła się w stolicy 11 listopada. Organizatorzy otrzymali zakaz od prezydenta Warszawy, utrzymany w mocy przez dwie instancje sądowe. Dlaczego zatem marsz się odbył? Bo każda akcja wywołuje reakcję. Jeżeli wcześniej odbywały się nielegalne demonstracje przeciw orzeczeniu TK, to należało się liczyć z tym, że i narodowcy będą chcieli się zgromadzić, jak co roku, w centrum stolicy. Różnica polegała jedynie na tym, że protestów aborcyjnych nikt nie zakazał, gdyż… nikt nie wystąpił o zgodę na ich zorganizowanie. Szukając usprawiedliwienia wskazywano przepis z ustawy Prawo o zgromadzeniach,zezwalający na zgromadzenia spontaniczne. Swoją cegiełkę do takiego stanowiska dołożył nawet Rzecznik Praw Obywatelskich, który w komunikacie z 23 października br. stwierdził, iż „spontaniczność pewnych zgromadzeń jest gwarantem skutecznej krytyki, protestu, czy aktywnego zwrócenia uwagi opinii publicznej na dany problem”. Można by się z tym nawet zgodzić, ale tylko do momentu, aż sięgniemy po definicję legalną zgromadzenia spontanicznego. Zgodnie z treścią art. 3 ust. 2 wspomnianej wyżej ustawy jest to „zgromadzenie, które odbywa się w związku z zaistniałym nagłym i niemożliwym do wcześniejszego przewidzenia wydarzeniem związanym ze sferą publiczną, którego odbycie w innym terminie byłoby niecelowe lub mało istotne z punktu widzenia debaty publicznej”. Warto dodać, że przepis ten wprowadzono całkiem niedawno, bo w 2015 r., ale w sumie lepiej późno, niż wcale. Wyobraźmy sobie bowiem, że Polska zdobywa mistrzostwo Europy w piłce nożnej, więc zaraz po meczu setki tysięcy kibiców wychodzą na ulice, by świętować. Trudno oczekiwać od nich poprzedzenia tego faktu formalnymi zgłoszeniami do burmistrzów czy prezydentów miast – na co najmniej sześć dni wcześniej. No i bezsprzecznie jest to wydarzenie, którego wcześniej nie dało się przewidzieć. Ba, nie przewidzieliby go nawet najwięksi optymiści.
Tak samo można by potraktować spontaniczną reakcję na kontrowersyjne orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie przepisów aborcyjnych. Owszem, ale tylko gdyby protesty odbywały się 22 października, czyli w dniu wydania wyroku przez TK, lub w dniu następnym. Bowiem już od 24 października wchodzimy w kolizję z antycovidowym rozporządzeniem Rady Ministrów, zakazującym zgromadzeń powyżej pięciu osób. I mimo kwestionowanej przez konstytucjonalistów mocy prawnej tego zakazu, z każdym kolejnym dniem spontaniczność i tak traci swoje walory, powoli przekształcając się w rutynę. Dlatego mocno naciągany jest tytuł „Spontaniczny protest obrońców prawa do aborcji, którzy zebrali się przed Sejmem w Warszawie” ze stołecznego portalu Wyborczej, opublikowany 27 października. Tyle że wpisuje się on w medialną poetykę usprawiedliwiania niezgodnych z prawem działań.Bo przecież są to manifestacje antyrządowe, którym przyświeca skierowane do Zjednoczonej Prawicy hasło „Wypier***ć!”. A cel uświęca środki.
Bez wątpienia za spontaniczną nie da się uznać stołeczną kulminację protestu, która odbyła się30 października, czyli ósmego dnia po ogłoszeniu wyroku TK. Należałoby ją nazwać po imieniu - to spontaniczność pozorowana. Przede wszystkim dlatego, że było wystarczająco dużo czasu, aby zgłosić zamiar zorganizowania zgromadzenia do prezydenta Warszawy. Co prawda Rafał Trzaskowski najpewniej by go zakazał, powołując się na to samo, co w przypadku Marszu Niepodległości, czyli negatywną opinię sanepidu, aczkolwiek, jak się łatwo domyślić, manifestacja i tak by się odbyła. Sytuacja z quasi-spontanicznością jest jednak wygodniejsza. Nielegalna demonstracja nie ma formalnie organizatora, to i formalnie odpada obowiązek „zapewnienia przebiegu zgromadzenia zgodnie z przepisami prawa” oraz „przeprowadzenia zgromadzenia w taki sposób, aby zapobiec powstaniu szkód z winy uczestników zgromadzenia” (zgodnie z art. 19 ust. 1 ustawy). Odpowiedzialność zatem się rozmywa, a właściwie spada wyłącznie na policję, która jako jedyna może takie zgromadzenie rozwiązać. Ta zaś, wobec faktu, że „organizacja nielegalnego zgromadzenia”, czy też „nieopuszczenie mimo wezwania zbiegowiska publicznego” są tylko wykroczeniami (odpowiednio art. 52 § 2 pkt 2 i art. 50 Kodeksu wykroczeń), co do zasady interwencji nie podejmuje z obawy przed wywołaniem zamieszek skutkujących przestępstwami cięższego kalibru.
Przy tej okazji nie da się nie zauważyć hipokryzji prezydenta Trzaskowskiego, który z jednej strony słusznie zakazuje organizacji Marszu Niepodległości, z drugiej zaś osobiście uczestniczy w mocno wątpliwym co do legalności proteście aborcyjnym. I to w dodatku w szczycie pandemii.
Spóźniony Kaczyński
Jak już wcześniej podkreślałem, po fali protestów w ramach tzw. strajku kobiet, manifestacja środowisk narodowych 11 listopada była właściwie nieunikniona. Tym bardziej, że już kilkanaście dni przed Świętem Odzyskania Niepodległości doszło do konfrontacji obu grup. Oczywiście opozycja przy wtórze niektórych dziennikarzy zahuczała, że jest to wina Jarosława Kaczyńskiego, który rzekomo wezwał do organizowania prawicowych bojówek. Jednakże jego sławetne wystąpienie na Facebooku,gdzie nawoływał do obrony kościołów, wcale nie było przyczynkiemdo gromadzenia się osób broniących obiekty sakralne przed agresywnymi grupami lewackimi. Przeciwnie - było spóźnioną politycznie reakcją na to, że narodowcy i szalikowcy jako pierwsi – nomen omen spontanicznie – pojawili się tam, gdzie dostrzegali zagrożenie profanacji świątyń, a gdzie nie dotarły na czas odpowiednie siły policji. Skierowana do członków PiS-uodezwa Kaczyńskiego ogłoszona była zatem po to, by cały splendor obrońców wiary nie spłynął na tzw. straż narodową, skrzykniętą przezludzi spoza jego ugrupowania.Tym bardziej, że powoli się już to zaczynało materializować. Mistrzyni świata w windsurfingu Zofia Noceti-Klepacka wprost dziękowała kibicom Legii za obronę przed atakami lewaków na kościół św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży w Warszawie. - Każdy ma prawo do wolności słowa, ale nie w sposób agresywny, nie w taki sposób, że bezczeszczone i profanowane są miejsca święta dla katolików. Szturmowany był kościół, do którego chodzę i wstąpiłam do straży narodowej, aby bronić tego, co dla nas najważniejsze, naszych świętości, pomników - mówiła w TVP Info. Z kolei w tygodniku „W sieci” ukazał się obszerny wywiad z pomysłodawcą powołania straży narodowej Robertem Bąkiewiczem, prezesem stowarzyszenia „Marsz Niepodległości”. Mówił o „agresji na kościoły, na Chrystusa i na wiernych”, a także o kilkunastu tysiącach osób, które stanęły„naprzeciwko tej barbarii”. Zdjęcie Bąkiewicza ozdobiło nawet okładkę pierwszego listopadowego numeru tego czasopisma.
Samobój Bąkiewicza
Namówienie Kaczyńskiego na wspomniane wystąpienie na Facebooku było jednak piarowym błędem. Strzałem w dziesiątkę taki speach można by uznać wyłącznie wtedy, gdyby wygłaszał go lider partii opozycyjnej. Polityczny przekaz byłby wtedy jasny i klarowny – państwo działa tylko teoretycznie, minister spraw wewnętrznych nie panuje nad policją, a obywatele muszą wziąć sprawy w swoje ręce w imię wyższej konieczności. Nawet fakt opublikowania odezwy jedynie w mediach społecznościowych mógłby sugerować niewiarygodność telewizji i jej służalczą rolę wobec rządzącego „reżimu”. Tymczasem z ust wicepremiera nadzorującego resorty spraw wewnętrznych i sprawiedliwości takie słowa zabrzmiały jak wołanie o pomoc, gdy państwo i jego organy nie radzą sobie z sytuacją. Nic dziwnego, że na szybką reakcję nadzorującego policję ministra Mariusza Kamińskiego nie trzeba było długo czekać, a wydany przez niego komunikat brzmiał jak prostowanie słów prezesa PiS-u. - Jeśli ktoś łamie prawo – zapewniał szef MSW, - musi się liczyć ze stanowczą reakcją państwa. Agresywne i wulgarne zachowanie uczestników demonstracji, dewastowanie kościołów, profanacje miejsc kultu religijnego oraz pomników i tablic, upamiętniających wybitne osoby lub ważne wydarzenia w przestrzeni publicznej, spotkają się ze zdecydowaną reakcją funkcjonariuszy policji.
Obawy Jarosława Kaczyńskiego o to, że obrona kościołów przez narodowców spowoduje, iż wyrośnie mu silna konkurencja, która sporo zyska w oczach konserwatywnej części społeczeństwa i zachwieje monopolem PiS-u, rychło okazały się płonne. Robert Bąkiewicz w zasadzie już 11 listopada strzelił sobie gola samobójczego. O ile pomysł z organizacją zmotoryzowanej manifestacji mógł jeszcze wypalić, o tyle przemarsz kilkunastu tysięcy osób z Ronda Dmowskiego na drugą stronę Wisły nie mógł się dobrze zakończyć. Jeśli demonstracja nie jest formalnie legalna, nie dokonano konkretnych ustaleń z policją w kwestiach bezpieczeństwa, nie ma sprawnie działającej (jak w ostatnich kilku latach) straży marszu, nie ma jasnych komunikatów co do jego przebiegu, to musiałby się wydarzyć cud, aby nie skończyło się to zadymą. Do pierwszych starć z policją doszło już w rejonie Ronda de Gaulle’a. Później wystrzelono race w kierunku balkonu z tęczową flagą na Powiślu, w efekcie czego zapaliło się jedno z mieszkań. Wreszcie finał w postaci regularnej bitwy na stacji PKP Warszawa-Stadion. Efekt? Około 300 osób zatrzymanych, kilkudziesięciu rannych policjantów. W tym czasie politycy PiS powrócili na wcześniej upatrzone pozycje, czyli – podobnie jak przed 2015 r. - na marszu się nie pojawili. Za to łatwo można było dostrzec posłów narodowców z Konfederacji - Krzysztofa Boska oraz Roberta Winnickiego, a także Roberta Bąkiewicza. To mediom wystarczyło, aby w sposób jednoznaczny zestawić ich z agresywnymi kibolami, którym zapewne sprzykrzył się już widok pustych trybun stadionów piłkarskich i którzy po kilkumiesięcznym covidowym marazmie najwyraźniej spragnieni byli ostrego zwarcia z policją.
Największym błędem Bąkiewicza było jednak oskarżenie policji o prowokowanie gwałtownych zachowań uczestników marszu. Policja błyskawicznie opublikowała na Twitterze szereg filmików, na których gołym okiem widać agresję wobec funkcjonariuszy. Kompletnie niezrozumiałe jest również domaganie się dymisji komendanta głównego i artykułowanie zarzutów odnośnie, jak to określono, „asymetrii” policyjnych działań wobec uczestników Marszu Niepodległości oraz wcześniejszych protestów aborcyjnych. Rzekomo wobec tych drugich stosowano taryfę ulgową. Tyle że nie sposób zrównać poczynań jakichś histerycznie zachowujących się feministek czy grupek infantylnych antyklerykałów z akcją dobrze zorganizowanych i zaprawionych w ulicznych bojach czy ustawkach twardzieli z klubowymi emblematami.
Milczenie Don Stanislao
Ostre komentarze po zajściach podczas tegorocznego Marszu Niepodległości mocno nadszarpnęły reputację Roberta Bąkiewicza jako lidera straży narodowej i obrońcy kościołów. Przy czym niewiele wskazuje na to, by jego zaangażowanie było w najbliższym czasie w ogóle koniecznie. Aborcyjne protesty gromadzą coraz mniej ludzi, a liderki Ogólnopolskiego Strajku Kobiet zdają się bezsilnie miotać podczas regularnie organizowanych briefingów, formułując coraz bardziej absurdalne postulaty.
Jest to dobry moment, aby zastanowić się, co wywołało taką agresję części polskiego społeczeństwa wobec Kościoła. Raczej nie jego stanowisko w sprawie aborcji, bo to znane jest od wielu lat i ugruntowane określeniem jej ćwierć wieku temu przez papieża Jana Pawła II w encyklice „Evangelium Vitae” mianem „odrażającej zbrodni”. Największym ciosem, jaki spadł na społeczność katolicką w naszym kraju, jest sprawa przypadków pedofilii wśród księży. I nie tyczy się to samego faktu jej istnienia, ile nadspodziewanie dużej skali tego zjawiska w środowisku osób, które, wydawałoby się, winny świecić przykładem moralnej nieskazitelności. Przytłacza również ogromna eksplozja informacji na ten temat, który dotąd był tabu, w dodatku częstokroć skrzętnie ukrywanym przed opinią publiczną w imię fałszywie pojętej ochrony dobrego imienia Kościoła.
W Polsce preludium do politycznych ataków na Kościół stanowił film Wojciecha Smarzowskiego „Kler”, który już w pierwszym tygodniu od premiery we wrześniu 2018 r. przyciągnął do kin 5 milionów widzów. Co prawda już pięć lat wcześniej ukazał się numer „Newsweeka” z okładką sugerującą seks oralny księdza z dzieckiem, ale wywołał on raczej więcej kontrowersji, niźli autentycznego poruszenia sprawą przypadków pedofilii w Kościele katolickim. Film „Kler” zdecydowanie „zamieszał” w naszym społeczeństwie. I chociażobraz ma głębsze przesłanie, jego zakończenie niesie prowokujący do przemyśleń morał, a psychologiczny rys bohaterów nie pozwala nadokonanie jednoznacznych ocen (zwłaszcza postać księdza fałszywie oskarżonego o molestowanie małoletniego chłopca), to odbiór filmu, uwidoczniony głównie w komentarzach na mediach społecznościowych, poszedł w konkretnym kierunku. „Kler” potraktowano jako zdecydowaną krytykę przywar księży oddających się głównie pijaństwu irozpuście. Chciwych, zakłamanych i – co najważniejsze – niemal bezkarnych w swym występnym życiu. Nota bene był to jeden z tych filmów, o których mawia się, iż odbiły się szerokim echem, zanim jeszcze zostały nakręcone.
Prawdziwa bomba eksplodowała jednak wiosną 2019 roku za sprawą dokumentu Tomasza i Marka Sekielskich „Tylko nie mów nikomu”, który na kanale Youtube ma dziś ponad 23 mln wyświetleń, a był emitowany również w TVN. Za sprawą wcześniej nieujawnianych przypadków pedofilii stał się on przyczynkiem do ostrych ataków głównie na hierarchów Kościoła. Nie ulega wątpliwości, że samo zjawisko molestowania dzieci przez księży wymaga bezwzględnego napiętnowania, jednakże część wniosków, jakie wyciągano w stosunku do biskupów, zwłaszcza w kwestii bierności i obojętności wobec zgłaszanych im przypadków gorszącego postępowania duchownych, była zgoła niesprawiedliwa. Czynności podejmowane w kuriach wobec podejrzewanych o pedofilię księży mają cechy li tylko postępowania dyscyplinarnego. Biskup nie jest prokuratorem. Nie może obłożyć wysłuchiwanego duchownego klauzulą odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań. Nie może doprowadzić do konfrontacji zeznań ofiary z domniemanym sprawcą. Jeśli zatem nie ma twardych dowodów, często pozostaje tylko słowo przeciwko słowu.
W kwestii prowadzonych w innych krajach dochodzeń w sprawie kościelnej pedofilii na jednej szali można postawić najbardziej spektakularny przypadek amerykańskiego kardynała Theodore McCarricka, niegdyś wpływowego purpurata, dziś wydalonego ze stanu duchownego, za to na drugiej - biskupa George Pella, który po wyroku skazującym spędził ponad rok w więzieniu, by ostatecznie zostać oczyszczonym przez australijski Sąd Najwyższy ze stawianych zarzutów molestowania nieletnich.
Natychmiast po emisji filmu Sekielskich ruszył zmasowany atak ze strony lewicowych polityków na Kościół. Do przodujących w tej akcji z pewnością należał Robert Biedroń, zwłaszcza że premiera filmu zbiegła się z kampanią przed eurowyborami, w których startował nowy projekt polityczny „Wiosna”. Biedroń niemal w każdym wywiadzie żądał oficjalnych przeprosin ze strony władz kościelnych za haniebne czyny księży. Jednakże konsekwentnie zdawał się nie dostrzegać faktu, że ok. 80 procent ujawnianych przypadków pedofilii wśród kleru było aktami homoseksualnymi. Czy zatem środowisko LGBT, którego przedstawicielem jest lider „Wiosny”, zamierza kiedykolwiek za to przeprosić? A przynajmniej ta część, która jest oznaczona literą G? Pytania w sumie retoryczne, bowiem gdy w następnym swoim filmie „Zabawa w chowanego” bracia Sekielscy zamieścili wypowiedź księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego na temat homoseksualnej „lawendowej mafii” w Watykanie, natychmiast na twórców obrazu posypały się gromy. Pisarz Jacek Dehnel określił nawet ten fragment filmu mianem „homofobicznego bluzgu”.A już prawdziwą wściekłość środowisk LGBT wywołały słowa o „tęczowej zarazie”, która „chce opanować nasze dusze, serca i umysły”,wygłoszone 1 sierpnia 2019 r.przez arcybiskupa Marka Jędraszewskiego. Doszło nawet do tego, że dwa tygodnie później w jednym poznańskich klubów, podczas wyborów Mr. Gay ucięto głowę kukle z wizerunkiem hierarchy.
Kolejna fala krytyki spadła na polski Kościół w ostatnimczasiepo opublikowaniu watykańskiego raportu w sprawie pedofilskiej działalności wspomnianego już kardynała McGarricka oraz doniesień w sprawie wielu takich przypadków w kościelnej organizacji „Legion Chrystusa”. Działo się to daleko od Polski, ale niektóre wątki raportu ukazują niejasną rolę w całym procederze polskich, emerytowanych już dziś hierarchów - kardynała Stanisława Dziwisza i arcybiskupa Józefa Kowalczyka, gdy pełnili ważne role w Watykanie za pontyfikatu Jana Pawła II. Oliwy do ognia dolał wyemitowany w TVN reportaż „Don Stanislao”, a zwłaszcza przewijający się przez całą jego emisję motyw kardynała Dziwisza konsekwentnie unikającego kontaktu z autorem materiału Marcinem Gutowskim. Milczącego lub nieudzielającego konkretnych odpowiedzi na zadawane pytania.
Jakkolwiek raport nie formułuje jakichkolwiek zarzutów wobec papieża Polaka i brak dowodów na to, by znane mu były odrażające czyny McCarricka czy twórcy „Legionu Chrystusa” Marciala Maciela, to i tak nie ma to znaczenia dla środowisk lewackich. Jest za to okazją do przypuszczenia kolejnego medialnego szturmu. Członkinie stowarzyszenia „Dziewuchy dziewuchom” zażądały zmiany nazwy łódzkiej alei Jana Pawła II, a także pozbawienia patronatu papieża nad jedną z tamtejszych szkół, która nosi imię tego polskiego świętego. Podobne inicjatywy pojawiły się również w Warszawie, Gdańsku i Wrocławiu.
Trychotomia społeczeństwa
Katolicyzm w Polsce znalazł się w poważnym kryzysie. Z opublikowanego w połowie listopada sondażu IBRIS dla dziennika „Rzeczpospolita” wynika, że pozytywne postrzeganie Kościoła deklaruje 35 proc. badanych, 32 proc. jest przeciwnego zdania, a 31 proc. ma stosunek obojętny.Gazeta podkreśla, że jeszcze w styczniu tego roku zaufanie do Kościoła deklarowało prawie 40 proc. respondentów, co oznacza duży spadek w bardzo krótkim czasie.Redaktor naczelny tygodnika „Do rzeczy” Paweł Lisicki, napisał wręcz, że po wybuchu epidemii koronawirusa „wierni szybciej opuścili kościoły, niż kibice stadiony piłkarskie”. Analizując powyższe można przyjąć, że wyrok Trybunału Konstytucyjnego nie tyle był powodem ostatnich fizycznych ataków na kościoły, ile ich katalizatorem. Zdarzenia te, jak i reakcja na nie,są dokładnie odzwierciedlone w przywołanym wyżej sondażu. Stworzyła nam się niemal idealna trychotomia społeczeństwa.
Trzecia część Polaków domaga się odsunięcia Kościoła od jakiegokolwiek wpływu na sprawy społeczne, a tym samym na politykę i funkcjonowanie naszego państwa. Dla nich kler jest dwulicowy i nieszczery, a jednocześnie jest ostoją zacofania i zaściankowości, głównym hamulcowym światopoglądowego progresu i moralnego wyzwolenia. Stąd się bierze werbalna i fizyczna przemoc wobec duchowieństwa i obiektów sakralnych. Obrazy wcale nie nowe, lecz dobrze znane już z historii. Czyż nie przypominają one czynów bolszewików starających się wykorzenić z Rosji religii traktowanej jak „opium dla ludu”? Czyż podobnie nie postępowali bojownicy Frontu Ludowego podczas wojny domowej w Hiszpanii (1936-39)?Po drugiej stronie barykady stoi kolejna trzecia część naszych rodaków. To ci, którzy wciąż deklarują przywiązanie do historii, tradycji i konserwatywnych wartości. Nawet jeśli na co dzień nie postępują bogobojnie, to w chwili zagrożenia, gotowi są stanąć w obronie wiary ojców. I wreszcie ostatnia tercja – ludzie przyglądający się temu wszystkiemu z boku. Rzec by można – brzydcy konformiści. Zresztą ten sam podział zarysował się w ostatnich wyborach prezydenckich, gdzie frekwencja w II turze wyniosła ok. 68%. Jedna trzecia uprawnionych głosowała na Andrzeja Dudę, jedna trzecia na Rafała Trzaskowskiego, a jedna trzecia pozostała w domu.
Do tej ostatniej grupy, owych „brzydkich”, mainstream już teraz ostro się umizguje, choćby na kanwie dyskusji o kształcie nowego unijnego budżetu i uzależnienia go od tzw. reguły praworządności. Pyta, czy chcesz być europejski, tęczowy i rozbawiony, czy wolisz być smutno biało-czerwony lub co gorsza czarno-brunatny? Ja zaś po raz kolejny zadaję pytanie – czyż doprawdy nie ma trzeciej drogi? I postaram się odpowiedzieć na nie już niebawem.
Radosław Gajda
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie