R.Gajda: Zaklęty krąg, czyli jak się robi kasę w muzycznym show-biznesie

MWS
10/11/2022 05:09

Zaklęty krąg, czyli jak się robi kasę w muzycznym show-biznesie

Parokrotnie zabierałem się do napisania tego artykułu, ale zawsze pojawiał się jakiś ważniejszy (zazwyczaj polityczny) temat. Impulsem, który skłonił mnie do złapania za pióro, jest zapowiedź dokonania apostazji, czyli formalnego wypisania się z ksiąg Kościoła katolickiego przez gwiazdę rodzimej sceny pop - Dawida Podsiadło. Nie bardzo wierząc w szczerość intencji muzyka, ani nie będąc przekonanym, że ów wielkim artystą jest, pozwoliłem sobie na skreślenie kilku słów na temat prawdziwego – moim zdaniem – oblicza polskiego muzycznego show-biznesu.

Siła mediów

Reklama

Muzycznym rynkiem w Polsce rządzą trzy lokalne oddziały wielkich koncernów – Universal, Sony i Warner - zwane majors. Zgodnie z sporządzonym dla Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w grudniu 2019 r. opracowaniem pn. „Kompleksowe badanie polskiego rynku muzycznego” (wykonanym przez Instytut Badań Strukturalnych oraz Biuro Badań Społecznych „Question Mark”) łącznie wytwórnie te osiągnęły przychód rzędu 185 mln zł, kontrolując tym samym 56% rynku. Zanim na dobre rozpowszechniły się w naszym kraju kanały sprzedaży muzyki cyfrowej (streamingi, pobrania plików komputerowych itp.) wielka trójka zgarniała z rynku ponad trzy czwarte kasy. Można przyjąć, że również i dziś na takim właśnie poziomie utrzymuje się udział majors w segmencie muzycznych produktów fizycznych - płyty CD, DVD/BR oraz winyli. Z kolei w eterze królują dwie ogólnopolskie rozgłośnie – RMF FM i Radio Zet, które według badań Kantar, przeprowadzonych w okresie od kwietnia do czerwca br., docierają łącznie do 44,5% słuchaczy. A teraz konia z rzędem temu, kto wskaże, kiedy ostatnio w którejś z tych dwóch stacji w czasie największej słuchalności (tzw. prime time) leciał utwór wykonawcy spoza stajni majors. Lansując piosenki wyłącznie wydawane nakładem któregoś w wymienionych wcześniej koncernów, mainstreamowe rozgłośnie sugerują słuchaczom, co jest na topie – co jest muzycznie ładne, ciekawe, modne. Jak wielka jest siła sugestii mediów elektronicznych możemy się przekonać na dwóch przykładach. W 1973 r. amerykański Steve Miller Band nagrał utwór „The Joker”, który – choć popularny w USA – w Europie przeszedł niemal bez echa. Gdy niecałe 17 lat później kawałek ten wykorzystała w swojej reklamie telewizyjnej firma Levi Strauss, osiągnął on szczyty list sprzedaży
singlowej w Holandii i Irlandii oraz na najbardziej prestiżowych listach UK Singles, a w Szwecji,
Norwegii czy Niemczech uplasował się na tyle wysoko, że na ogólnoeuropejskiej Eurochart Hot 100 wylądował na pozycji wicelidera. Drugi przykład jest już stricte radiowy, w dodatku rodzimy. W 1982 r. grupa Cheap Trick wydała singiel „If You Want My Love”. Inspirowany recenzją w magazynie „Rolling Stone” dziennikarz muzyczny Marek Niedźwiecki pozwolił sobie na żart ze słuchaczy, informując, że oto dwa lata po śmierci Johna Lennona zreaktywował się w trzyosobowym składzie legendarny zespół The Beatles i nagrał nowy utwór – właśnie „If You Want…”. Umiejętnie dozując napięcie w postaci krótkich muzycznych zajawek w programie III Polskiego Radia prezenter „wkręcił” rzesze fanów Bitelsów do tego stopnia, że na najchętniej wówczas słuchanej w Polsce „Liście Przebojów Trójki” numer dotarł do 2. miejsca, goszcząc w TOP20 przez 5 tygodni. Dla porównania w najbardziej prestiżowych notowaniach Billboard Hot Chart w USA utwór uplasował się dopiero na 45. pozycji, a w brytyjskich UK Singles na 57.

Intratna symbioza

Co prawda dziś już nie wysiaduje się z radiem przy uchu, ale towarzyszy nam ono bardzo często – w pracy, w samochodzie, u fryzjera itd. Siłą rzeczy oddziałuje na nas, a my słysząc sączącą się muzykę, chłoniemy ją podświadomie. Swego czasu niektóre rozgłośnie promowany utwór (tzw. power play) serwowały co godzinę, by sprawić, aby powracająca po wielokroć melodia zapadła nam w pamięć. Również i dziś niektóre ostro promowane numery możemy usłyszeć po kilka razy dziennie. Po co? To oczywiste. Abyśmy uznali, że są one fajne, a zatem warto mieć je na płycie lub ściągnąć sobie plik mp3 albo „odpalić” na YouTube lub Spotify. Nie trzeba nikomu wyjaśniać, że sprzedaż płyt, ściąganie plików czy streaming generuje przychody. A zatem wytwórnie spod znaku majors dbają, aby do mainstreamowych rozgłośni nie trafił nikt spoza zaklętego kręgu, ograniczając w ten sposób konkurencję na tyle, by sprzedaż muzyki na nośnikach i cyfrowo osiągała jak największe wartości. W przypadku polskich wykonawców do tego dochodzi trzeci kontrahent uzupełniający ów „zaklęty
krąg” – managementy. Co znamienne, ich głównym celem nie jest wcale organizowanie tras
koncertowych z biletowanymi występami czy też udział w festiwalach, choć i tym nie gardzą.
Priorytet stanowi opracowanie oferty dla… samorządów. Dni gmin, święta miast, dożynki, dni ogórka, truskawki, ziemniaka i Bóg wie, czego jeszcze – to stanowi trzon oferty na występy polskich zespołów i solistów, puszczanych na co dzień w RMF-ie czy „Zetce”. Na tego typu imprezy przychodzi zazwyczaj od kilku do kilkunastu tysięcy osób, zatem można by uznać, że skoro lansowani w mainstreamie artyści potrafią ściągnąć tak duża publikę, to są po prostu profesjonalni w swoim rzemiośle. Bynajmniej, rzemieślnikami są solidnymi, stąd też imponujący cennik. Stawki managementów za występ ich podopiecznych wahają się od 25 tys. zł. (Lanberry, 4Dreamers), poprzez 45-50 tys. (Dawid Kwiatkowski, Ania Dąbrowska, Zakopower), aż po kwoty przekraczające 60 tys. (Agnieszka Chylińska), a nawet 70 tys. (Perfect). Zresztą niektóre powyższe ceny są jeszcze „przedinflacyjnymi”. Teraz wystarczy to przemnożyć przez ilość sobót i niedziel od późnej wiosny do wczesnej jesieni, kiedy to
odbywają się organizowane przez samorządy imprezy plenerowe, by pojawiła nam się całkiem
okrągła sumka. Koncerty wspomnianych artystów nie są jednak wydarzeniami, na które kupuje się bilety pół roku wcześniej i jedzie przez pół Polski. Wstęp jest zazwyczaj darmowy i obowiązuje zasada: „To my przyjedziemy do ciebie i zagramy”, zaś sformatowanej muzycznie przez mainstream publiczności w zasadzie obojętne, czy będzie to Bajm, Daria Zawiałow czy Grzegorz Hyży. Do tego dochodzą jeszcze niemałe profity z występów w reklamach, np. szamponów (Michał Szpak), operatorów telefonii komórkowej (Sanah), sieci sklepowych (Cleo) czy banków (Podsiadło) i interes kręci się znakomicie.

Cień żelaznej kurtyny?

W tym momencie rodzi się jednak natrętne pytanie. Skoro polscy wykonawcy są tacy wybitni, to dlaczego od 28 lat w ogóle nie liczą się w konkursie Eurowizji (poza Eurowizją Junior)? Dlaczego ich płyt nie znajdziemy w zachodnich sklepach muzycznych? Dlaczego nie grają europejskich tras koncertowych? I tu znów wracamy do przypadku wspomnianego na początku Dawida Podsiadły. Namiętnie lansowany w radiu artysta wyrósł na mega-gwiazdę. Na jego koncercie na Stadionie Śląskim w Chorzowie zjawiło się 65 tys. fanów. To absolutny rekord Polski, a jednocześnie niedający się racjonalnie wyjaśnić fenomen. Oczywiście nie chcę rozpoczynać dyskusji o gustach, bo tego czynić się nie powinno. Nie potrafię jednak wytłumaczyć faktu, że swą nie do końca „hitową” muzyką polski wokalista przebił frekwencyjnie występujący w tym samym miejscu irlandzki zespół U2, inaczej, niż promocyjną ofensywą radiowego mainstreamu. Bo jeśli istotnie Dawid Podsiadło jest tak znakomitym artystą, to dlaczego do tej pory w ogóle nie zaistniał na zachód od Odry? Ktoś zapewne odpowie, że
to efekt wciąż pokutujących kilkudziesięciu lat istnienia „demoludów” i życia w cieniu „żelaznej
kurtyny”. Ale to do końca nie jest prawdą, bo jeszcze za komuny na Zachodzie słuchano węgierskiej Omegi czy bośniackiego Bijelo Dugme. Niemałą estymą cieszył się tam również „praski słowik” Karel Gott, a dla zachodnioniemieckiej wytwórni Intercord nagrywała nawet polska grupa SBB. Potem dołączył jeszcze słoweński Laibach, który stał się ponoć inspiracją dla Rammstein, rosyjski duet Tatu, a nawet mołdawski boysband O-Zone, który wylansował co prawda tylko jeden hit, ale za to nucony przez całą Europę i posiadający 159 mln odsłon na kanale YouTube. Do tego dodajmy dwukrotny triumf wykonawców z Ukrainy na Eurowizji i pytanie o muzyczną izolację polskich gwiazd w Europie dalej pozostaje aktualne. Zwłaszcza że gdyby muzyczna klasa takiego Dawida Podsiadły istotnie robiła wrażenie na szefach Sony Music Entertainment, to nic nie stałoby na przeszkodzie, aby jego płyty widniały na półkach w Anglii, Niemczech czy Szwecji. Artyście przypadła jednak inna rola. Ma zarabiać
pieniądze nad Wisłą. Dla swojej wytwórni, dla mainstreamu oraz oczywiście dla siebie i swojego managementu. A ponieważ reklama jest dźwignią handlu, to o muzyku musi być głośno, zgodnie ze słynną maksymą managera niepokornych Rolling Stonesów: Nawet złe wiadomości są dobrymi wiadomościami. Warto zatem być kontrowersyjnym czy nawet skandalizującym. Ważne, aby o muzyku się mówiło i pisało. Ale do tego wrócimy jeszcze na końcu.

Istnieje alternatywa

Czy można zatem zaistnieć na rynku muzycznym nie należąc do „zaklętego kręgu”? Odpowiedź jest twierdząca, choć droga do sukcesu jest w tym przypadku znacznie bardziej stroma i wyboista. Przekonał się o tym na własnej skórze choćby Krzysztof Zalewski, który choć wygrał w 2002 r. polsatowski talent show „Idol”, nie dał rady przebić szklanego sufitu heavymetalowym repertuarem swojego zespołu Zalef i dopiero 14 lat później, wpuszczony na salony przez Warnera, odniósł komercyjny sukces. Muzycznie i wizerunkowo oddalił się jednak od swych korzeni na tyle, że można by zrecenzować to słowami wypowiedzianymi w „Vabanku” przez Szpulę do Kwinty: - Obcięli ci włosy razem z…”. Alternatywna droga wiedzie przez tzw. wytwórnie niezależne. Swego czasu naliczono ich w Polsce ponad 70, choć jedynie kilka cieszy się uznaną marką. Pierwszym przykładem obejścia majors jest disco polo, omijane przez mainstream zapewne z powodu łatki muzyki mało ambitnej, wręcz plebejskiej, schlebiającej tanim gustom. Tutaj prym wiedzie wytwórnia (plus management) Green
Star, skupiająca m.in. takich wykonawców, jak Akcent, Boys czy Milano. Muzyka ta ma bardzo wielu fanów, a koncerty discopolowych grup nierzadko przyciągają tłumy większe niż oficjalnie uznane polskie sławy pop i rocka. Drugim nurtem w dużej mierze podążającym własną ścieżką jest hip-hop. Co prawda część wykonawców tego gatunku nagrywa dla majors, a najprężniejsza wytwórnia Asfalt Records (wydała m.in. albumy O.S.T.R., Fisz, Emade) współpracowała w zakresie dystrybucji płyt najpierw z Sony, a później Warnerem (od 5 lat działa jednak niezależnie), to jednak duże grono raperów, w tym również tych, co odnoszą spore sukcesy komercyjne, stawia na „nielegale”, czyli wytwórnie całkowicie odrębne od edytorskiej wielkiej trójcy. Najprężniejsi wykonawcy hip-hopowi tworzą własne labele, jak chociażby uczynił to Taco Hemingway (umieszczony w 2019 r. na 10. miejscu na liście najbardziej wpływowych Polaków według tygodnika „Wprost”), zakładając kilka lat temu Taco Corp. Co ciekawe, ten ceniący sobie niezależność artysta okazał się w 2021 r. pierwszym Polakiem, którego utwory zostały odtworzone ponad miliard raz na platformie streamingowej  Spotify , bijąc w ten sposób na głowę wykonawców głównego nurtu. Trzecią drogą podążają metalowcy. Tutaj ton nadają dwie niezależne instytucje: Metal Mind (m.in. Kat, Turbo, Dragon) oraz Mystic (m.in. Behemoth, Riverside, Batushka). Warto przy okazji zauważyć istotny przymiot tego gatunku. To właśnie metalowe kapele są dziś de facto ambasadorami polskiego rocka na Zachodzie. Nagrywają dla tamtejszych wytwórni (np. Vader i Decapitated dla Nuclear Blast czy Crystal Viper dla AFM Records), są wysoko pozycjonowane na festiwalach (jak np. Behemoth w Wacken 2018 i 2022) oraz jako jedyne grają trasy, które nierzadko bywają iście imponujące, jak np. tegoroczne tournée Batushki po zachodniej półkuli, obejmujące kilkadziesiąt występów w USA, Kanadzie, Meksyku i Kolumbii (a przed grupą jeszcze występy na przełomie zimy i wiosny w Japonii i
Australii). Z metalem poprzez zespoły Nocny Kochanek czy Łydka Grubasa powiązana jest
wydawnictwo Agory (wydawcy „Gazety Wyborczej”), która ma dość szeroką muzycznie ofertę. Będąc ciekawą alternatywą dla majors, Agorze zdarza się nawet „podbierać” im wykonawców (np. Kayah). Pozostaje jeszcze polski jazz, który od wielu lat jest niezwykle ceniony na świecie, a w ostatnich latach globalną pozycję rodzimej odmiany tego gatunku muzyki ugruntował pianista Włodek Pawlik (ostatnio nagrywający dla własnej wytwórni Pawlik Relations) zdobywając w 2014 r. prestiżową nagrodę Grammy. Tu również odnajdziemy niezależne wydawnictwa, jak MTJ czy AC Records, których nazywanie „niszowymi” byłoby tyle zasadne, co jednocześnie krzywdzące. Pewnym zaobserwowanym novum jest zjawisko znużenia części samorządów ciągle tymi samymi twarzami z „zaklętego kręgu”. Niektórzy włodarze zaczynają się rozglądać za czymś innym, nowym, nieszablonowym. I tak na Dniach Tarnobrzega wystąpił w tym roku brytyjski zespół ELO Classics (jedno z wcieleń dawnego Electric Light Orchestra), zaś na dożynkach wojewódzkich w Radomsku, organizowanych przez marszałka województwa łódzkiego, gwiazdą był Ray Wilson, były wokalista Genesis (na płycie „Calling All Stations”). Okazuje się, że w obu przypadkach gaże skalkulowane były
na poziomie porównywalnym z artystami znad Wisły.

Apostazja jako produkt reklamowy

Na koniec powróćmy jeszcze do lejtmotywu naszych rozważań, czyli Dawida Podsiadły i jego
apostazji. - Nie chcę zaburzać statystyki, korzystać z przywilejów organizacji, z którą niewiele mnie łączy – zwierzał się muzyk, będąc gościem podcastu „Wojewódzki Kędzierski”. - Mam problem z instytucją, a nie z wiarą. Wszyscy widzimy kolejne mnożące się przypadki pedofilii, wtrącanie się w sprawy polityczne, światopoglądowe. Wpisując te słowa w wyeksponowany przez Piotra Semkę w ostatnim numerze tygodnika „Do Rzeczy” kontekst – nowa płyta (oczywiście w dystrybucji Sony Music, podobnie jak poprzednie trzy krążki) i cykl koncertów (w tym jeden szczególnie ważny, bo na Stadionie Narodowym) nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ów akt opuszczenia Kościoła katolickiego jest przedsięwzięciem stricte reklamowym. Jeśli zadeklarowane przez Podsiadłę rozczarowanie Kościołem jest autentyczne, to aż chciałoby się zapytać, kiedy on nastąpiło? I jak było wcześniej? Kiedy ostatni raz artysta był na mszy św.? Kiedy uczestniczył w jakimś wydarzeniu religijnym? Kiedy ostatni raz święcił pokarmy wielkanocne lub przyjmował księdza po kolędzie? Z udzielonego przez Podsiadłę wywiadu dowiadujemy się jedynie, że udało mu się zdobyć akt chrztu (to znaczy, że wcześniej nie był mu do niczego potrzebny, choćby do bierzmowania?), z którym uda się teraz do swojej parafii, by ostatecznie rozstać się z Kościołem. Zamiast terminu „apostazja”, bardziej ciśnie się tu na usta słowo „hipokryzja”. Podobnego zdania wydaje się być związany ze środowiskiem hiphopowym ks. Jakub Bartczak, który na łamach portalu wPolityce.pl zauważa: - (…) Dawid Podsiadło przede wszystkim promuje swoją najnowszą płytę. Niektóre media i środowiska wytworzyły specyficzną modę, aby mówić źle o Kościele. Artysta przede wszystkim jest zajęty swoją twórczością i w tym wywiadzie pewnie o to mu chodziło, aby zdobyć rozgłos medialny, więc informacja o opuszczaniu Kościoła mogła mu tylko w tym pomóc. Ta okrzyczana medialnie apostazja jest raczej produktem okołokulturowym. Nawet nie ma co dyskutować z faktem, że swą deklaracją Dawid Podsiadło idealnie wstrzeliwuje się w lewicową narrację mainstreamu, nie odstając nawet na krok od tego, co słyszymy co godzinę w radiowych wiadomościach. A że cel uświęca środki, to mamy i efekt w postaci wyprzedanych biletów na przyszłoroczny koncert muzyka na PGE Narodowym w Warszawie. Jak wyliczył „Super Express”, wpływy z tego wydarzenia wyniosą ok. 10 mln zł. Wywiad, w którym Podsiadło zapowiedział apostazję, ukazał się 24 października. Tego samego dnia ruszyła też sprzedaż biletów. Przypadek? Podobno przypadki są tylko w gramatyce.

Radosław Gajda - woj.łódzkie

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Adam Zieliński - niezalogowany 2022-11-10 08:29:56

    Opowieść o rynku fonograficznym tylko po to żeby na końcu oskarżyc Podsiadło że mówi o Kościele Katolickim dla pieniędzy. Tyle że bilety na jego koncerty sprzedawały się bez tych wypowiedzi. To Kościół Katolicki od kilkunastu wieków mówi o sobie i swojej literaturze dla pieniędzy. To jest dopiero fenomen siły medium z ambony.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    Marek Czarnecki - niezalogowany 2022-11-10 09:39:35

    Gratuluję tak dużej wiedzy o rynku muzycznym w Polsce. Ciekaw jestem czy problem zdominowania rynku muzycznego przez koncerny zachodnie dotyczy także muzyki poważnej.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    Radosław Gajda - niezalogowany 2022-11-10 10:01:35

    Muzykę poważną postanowiłem nie mieszać do show-biznesu. Rządzi się trochę innymi prawami. Oczywiście znajdziemy wiele pozycji wydanych wprost przez majors, ale w Europie wciąż funkcjonują takie marki wydawnicze (i dystrybucyjne), jak Decca, Island czy Deutsche Grammophon, a na polskim rynku Dux lub CMD. Natomiast co do D. Podsiadło - wywiad z nim (oraz deklaracja o apostazji) ukazał się 24 października. Tego samego dnia ruszyła też sprzedaż biletów na jego koncert na PGE Narodowym. Przypadek?

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Adam Zieliński - niezalogowany 2022-11-10 11:26:38

    Raczej nie przypadek ale podejrzewam, że informacja o opuszczeniu Kościoła Katolickiego zainteresowała wyłącznie ludzi, którzy czerpią korzyści z tej organizacji. Jestem przekonany, że nie miało to wpływu na zakup biletów na koncert.

    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do