4 czerwca 1989 roku wspomina Andrzej Anusz

MWS
04/06/2024 12:24

Z drem Andrzejem Anuszem, socjologiem, autorem książki "Nielegalna polityka" rozmawia Łukasz Perzyna

Reklama

- Scenariusz pokojowego przejęcia władzy przez opozycję demokratyczną zrealizowany w Polsce nie był jedynym. Data 4 czerwca 1989 r. dla nas oznacza wybory i wygraną Solidarności ale tego samego dnia na pekińskim placu Tiananmen czołgi rozjechały studentów, domagających się reform. A pół roku później w Rumunii komunizm upadł ale po krwawych walkach, również w stolicy kraju. Spokojniejsza polska droga nie okazała się wcale jedyną? Czy Polska była skazana na rozwiązanie pokojowe, czy uniknęła najgorszego za sprawą roztropności liderów i stonowanych reakcji społeczeństwa?

- Paradoks polega na tym, że chociaż słusznie chwali się polską drogę przemian, bez przemocy, do czego przyczyniła się papieska nauka społeczna Jana Pawła II oraz konsekwencja wykazana przez przywódców Solidarności - trudniej nam nawet wyznaczyć jedną i jedyną datę odzyskania niepodległości przez Polskę. Właśnie dlatego, że był to proces, wyłącznie pokojowy. Rangę 4 czerwca 1989 r. trudno przecenić, to był wielki społeczny zryw przy urnach na miarę pierwszej legalnej Solidarności z lat 1980-81, tej dziesięciomilionowej. Jednak kiedy rano 5 czerwca szło się do pracy czy na uczelnię, rządziła wciąż jeszcze PZPR i mijało się radiowozy z napisem "MO". 4 czerwca to data przełomowa, ale istotne są też inne: pierwsze w pełni wolne wybory samorządowe nie objęte żadnym kontraktem 27 maja 1990 r, powszechne wybory prezydenckie, które w grudniu tego samego roku wygrał Lech Wałęsa, wreszcie parlamentarne jesienią 1991 r, po których powstał rząd Jana Olszewskiego.  Wspomniał Pan o Chinach i Tiananmen, później o Rumunii. Na pewno ze świadomości zagrożenia wariantem siłowym ze strony władzy, wynikały ustępstwa, dotyczące listy krajowej. 33 mandaty z niej oddano przed drugą turą do puli przeznaczonej dla kandydatów PZPR. Dziś ówczesne lęki wydają się przesadne i bezpodstawne, ale trzeba pamiętać, że w pamięci tkwiło doświadczenie stanu wojennego, kiedy to władza jednej nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. wyprowadziła czołgi na ulice. Wynik wyborów czerwcowych okazał się jednoznaczny: cała pula 35 proc dostępnych mandatów do Sejmu dla Solidarności, a w Senacie 99 mandatów na sto. Ale to był jednak proces, nie rewolucja. Proces dynamiczny, lecz nie dramatyczny. Uniknęliśmy tysięcy ofiar jak w Chinach i snajperów strzelających z dachów, jak w Bukareszcie w grudniu 1989 r. Cena okazuje się niewygórowana, ale na pewno trudniej wyznaczyć ten moment naprawdę przełomowy, Dla wielu pozostaje nim przekazanie insygniów prezydenckich przywiezionych z Londynu przez prezydenta na wychodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego - wybranemu w głosowaniu powszechnym Lechowi Wałęsie. Dla innych - raczej powołanie rządu mec. Olszewskiego, mającego podstawę w wyłonionym w wyborach w całości wolnych Sejmie. 

- Ale ten pokojowy wariant wynikał nie tylko z łagodności charakteru Polaków?

- Z roztropności na pewno. Do rokowań Okrągłego Stołu zmusiła władze fala protestów na wiosnę i latem 1988 r: strajków robotników Bydgoszczy i Stalowej Woli, Nowej Huty, Stoczni Gdańskiej i Ursusa, później także górników ze śląskich kopalń a jeszcze na wiosnę studentów z Warszawy, Krakowa i innych ośrodków. Władza, chociaż zakonserwowana przez stan wojenny, nie była już w stanie tych protestów złamać. Kiedy ZOMO szturmowało jedną kopalnię, zaczynała strajk inna. W maju gdy oddziały milicji zajęły Nową Hutę, my zaczęliśmy strajk na Uniwersytecie Warszawskim. Jednak również opozycja nie była w stanie przejąć władzy. Obie strony zdecydowały w tej sytuacji, że dalszy scenariusz będą pisać wspólnie i że będzie on pokojowy. Jednak werdykt wyborców 4 czerwca 1989 r. okazał się tak jednoznaczny, że zawarty przy Okrągłym Stole kontrakt przestał być aktualny.

- Sensacją 4 czerwca okazał się nie wynik na warszawskim Żoliborzu, gdzie kampanię do Sejmu Jackowi Kuroniowi Pan prowadził jako jeden z liderów Niezależnego Zrzeszenia Studentów odrodzonego na Uniwersytecie Warszawskim. Ani na Ochocie, gdzie Zbigniewa Janasa, ubiegającego się o mandat poselski wspierał Mariusz Ambroziak, organizujący wcześniej protesty w Ursusie. Zaskoczeniem stał się rozmiar klęski PZPR w małych województwach, gdzie czasem nie było nawet struktur opozycji antykomunistycznej?

- Nie ma w tym sprzeczności. Odczuwano tam jeszcze bardziej trudności życia codziennego, wynikające z uwiądu gospodarki, wobec którego PZPR pozostawała bezradna. Jeśli brakowało struktur Solidarności zakonserwowanych w podziemiu, ważna okazała się jej legenda. Przyczynili się do jej odrodzenia kandydaci, czasem aktorzy czy naukowcy, odbierani tam nie jako "spadochroniarze" tylko autorytety społeczne. Uwiarygodniały ich plakaty z Lechem Wałęsą. W tzw. zielonych województwach, rolniczych, bez wielkich miast - ogromną estymą cieszył się Kościół. Zaś proboszczowie okazali się tak bardzo Solidarności życzliwi, że rozmiary tego poparcia zaskoczyły nawet prymasa Józefa Glempa, czemu dawał wyraz w rozmowach.    

- Skoro paradoksów szukamy, skomentujmy jeszcze jeden: dwóch spośród trzech późniejszych kolejnych  premierów wolnej Polski, Tadeusz Mazowiecki i Jan Olszewski, odmówiło kandydowania w wyborach 4 czerwca 1989 r. bo nie odpowiadał im sposób układania list, jako nie dość demokratyczny?

- Ułożenie tych list argumentowano skutecznością polityczną. Do wyborów szła "drużyna Lecha". Na listy nie dopuszczono sceptycznych wobec Wałęsy działaczy związkowych, tych z grupy roboczej, Andrzeja Słowika. Nie znalazło się miejsce dla kandydatów z Konfederacji Polski Niepodległej. NZS też nie rozpieszczano. O obsadzie list decydowali najbliżsi wtedy doradcy Wałęsy: przede wszystkim Bronisław Geremek, a także Andrzej Wielowieyski i Andrzej Stelmachowski, Jacek Kuroń i Adam Michnik. Zarówno Mazowiecki jak Olszewski uznawali, że należy iść szerszym frontem, więcej środowisk skaptować. Domagali się list, mających bardziej reprezentatywny charakter. Podobnie myślał Aleksander Hall i też na znak protestu nie wystartował. Wśród kandydatów i późniejszych parlamentarzystów OKP znalazł się za to Jan Krzysztof Bielecki i został premierem po zwycięstwie Wałęsy w wyborach prezydenckich. A że pierwszym premierem niekomunistycznym był Mazowiecki, to wynikało, że z trójki potencjalnych kandydatów - uzupełniali ją Geremek i Kuroń - właśnie on cieszył się największym zaufaniem wśród ludzi Kościoła. Oczywiście pamiętamy, że wcześniej, kiedy Adam Michnik zachęcał do przejęcia rządu, właśnie Mazowiecki mu replikował: "Spiesz się powoli". Tak brzmiał tytuł jego artykułu w "Tygodniku Solidarność". Wiele było podobnych zaskoczeń, ale rozpoczął się już proces polityczny, którego żadna moc powstrzymać nie była w stanie. To była ta siła bezsilnych, o której pisał wcześniej Vaclav Havel, objawiona przy urnach 4 czerwca 1989 r.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do