
„Młodzież szczególnym dobrem narodu”. „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. „Uczymy się nie dla szkoły, lecz dla siebie”. Ile jeszcze takich wzniosłych, wspaniałych haseł możemy napisać dziś, u progu nowego roku szkolnego? A ile z nich jest prawdą, ile zaś – czystym frazesem, którym tak lubimy karmić młode pokolenia?
Na podobnych sloganach zostały wychowane całe generacje młodzieży. Krzyczały (i krzyczą) o tym gazetki ścienne większych i mniejszych szkół rozsianych po całym kraju. Zdecydowana większość z nas przeszła przez system edukacji szkolnej z takimi właśnie wystawkami. I ma w związku z tym lepsze lub gorsze wspomnienia. Dlatego wiemy, że ten system wcale nie jest idealny. Tylko jaki powinien być?
Nie 1 września, ale cztery dni później w naszym kraju ruszyła kolejna wielka reforma oświaty. Reforma wniesiona do życia publicznego na sztandarach Prawa i Sprawiedliwości jeszcze w okresie kampanii wyborczej. A zatem reforma będąca wynikiem chęci dotrzymania przedwyborczych obietnic. Reforma gruntowna pod względem formalnym. Czy potrzebna? Czy szkoły staną się wreszcie nowoczesne, czy też (po raz kolejny) ofiarą ambicji politycznych lub bliżej nieokreślonych założeń polityki oświatowej kolejnej partii rządzącej?
Na razie nie możemy jeszcze mówić o prawdziwych skutkach reformy. Wszak funkcjonuje ona dopiero od kilku dni. Można jednak pokusić się o analizę tego, co legło u podstaw reformy, a także tego, jak jest wdrażana. I co można było, a co można jeszcze zrobić lepiej, by zmiana nie była zmianą na gorsze.
Po co?
Trudno byłoby znaleźć w naszym kraju człowieka, który byłby zdeklarowanym zwolennikiem obecnego systemu oświaty. Najgorsze notowania społeczne miały szkoły gimnazjalne, którym przychodziło mierzyć się z dorastającą młodzieżą. Najczęściej spadało to na barki nauczycieli, raczej mało przygotowanych do uczenia tak specyficznej grupy. Ci musieli po prostu eksperymentować na żywym organizmie. W końcu jakoś zaczęło to iść, ale ile roczników musiało przejść przez męki uczenia się tego, jak uczyć?
Na wychowawcze niepowodzenia w szkołach gimnazjalnych nałożył się problem obniżenia wieku szkolnego do 6 lat. Pomysł poprzedniej koalicji, którego Polacy zwyczajnie nie kupili. I który wywołał mocne protesty. To wszystko legło u podstaw zmiany obecnego systemu. I było to zgodne z oczekiwaniami narodu. Samą chęć zmiany trzeba było więc zapisać na plus.
Ogromnym minusem było jednak tempo wprowadzania całej idei. Oświata nie jest ekonomią. Nie wystarczy tu dodać, tu ująć, żeby procenty rosły czy spadały. Tymczasem założenia reformy programowej przedstawiono w ciągu kilku miesięcy. Stanowczo za krótko. Ministerstwo oświaty wskazywało na ogromną liczbę konsultacji, którą przeprowadzono przed rozpoczęciem wprowadzania zmian. Ale trudno znaleźć informację, ile postulatów zgłoszonych w trakcie takich spotkań faktycznie weszło w życie.
Dziś wszyscy oglądają się na fiński cud oświatowy. Ale kiedy w latach 70. XX wieku Finlandia zdecydowała się wprowadzić reformę oświaty, rozłożono ją na kilkanaście lat. Samo opracowanie jej koncepcji wymagało lat kilku. Dopiero potem stopniowo zaczęto ją wdrażać. Kompleksowo. System edukacji – podręczniki – podstawy nauczania – edukacja pedagogiczna – nadzór. Tak bowiem wygląda system edukacji. Nie wystarczy zmienić szyld gimnazjum na szkołę podstawową, a egzamin gimnazjalisty przemianować na egzamin ósmoklasisty. Nad Wisłą zabrakło cierpliwości, a przede wszystkim konsensusu. Porozumienia ponad podziałami w kształcie reformy. Wizja była już nakreślona, niezależnie od warunków. Szkoda.
Co i jak?
Nie ulega też wątpliwości, że uczymy dzieci rzeczy przestarzałych. Kiedy moja 11-letnia córka czytała „Chłopców z placu broni” albo „Tajemniczy ogród” – lektury omawiane w klasie piątej szkoły podstawowej – co i rusz przybiegała z pytaniem, co znaczy ten czy inny wyraz. No i pytanie: czy dziecko w tym wieku ma się uczyć historii języka polskiego? Czy ma rozbudzać w sobie miłość do literatury? A jak ma ją rozbudzać, skoro jej nie rozumie?
To jeden z setek dowodów na to, że przydałby się nam reset w treściach nauczania. I narzędziach. Czy taki był zamysł obecnej reformy? Po co uczniowie mają trzykrotnie uczyć się o tej samej epoce historycznej (w podstawówce, gimnazjum i na rozszerzonych lekcjach w liceum)? Po co mamy mieszać ze sobą nowoczesność i zastałe treści programowe, nieprzystające nijak do drugiej dekady XXI wieku? Chęć ich zmiany i wyraźnego podzielenia (szkoła podstawowa – liceum/technikum) należy zapisać na plus.
Ale czy rzeczywiście dzięki reformie przejdziemy na system „Oświata 2.0”? Przecież sieć szkolna to powielenie systemu odrzuconego w 1998 roku. Jest wyraźny podział na treści podstawowe i ponadpodstawowe, ale nie widać jasnej wizji, czego tak naprawdę będziemy uczyć na każdym z tych poziomów.
Pośpiech powoduje, że nie ma dostatecznie przemyślanych i skonsultowanych treści programowych. Gdybyśmy mieli wystarczająco dużo czasu na wspólne wypracowanie tego, co mamy uczyć, zyskaliby wszyscy. Władza zamknęłaby usta krytykom, że nie dopuszcza się ich do głosu. Nie ma nic lepszego w dobrej reformie niż konstruktywna krytyka. Bo nikt nie jest idealny. Eksperci mogliby lepiej wskazać na treści pożądane, dodatkowe i zbędne w poziomie nauczania podstawowego i ponadpodstawowego. Potem stopniowo wprowadzamy to, na czym zależy władzy – bo ta ma prawo konstruowania jej według własnej wizji. Ale nie samowoli.
Przeciwnicy reformy oskarżają rządzących o próby narzucenia narodowo-katolickiego widzenia świata w nauczaniu. Tego nie widać aż tak w treściach programowych, jak krzyczą oponenci. Ale cofanie się do okresu z końca XX wieku – nie daje podstaw do optymizmu. Winszuję temu, kto będzie w stanie przekonać licealistów do przeczytania Sienkiewiczowskiego „Potopu”. Nie to, żebym miał coś przeciwko tej powieści – sam czytałem ją z dziesięć razy. Ale współczesna młodzież ani jej nie rozumie językowo, ani mentalnie. To będzie martwa litera prawa. I takich przykładów jest wiele.
Kto?
Wreszcie „last but not least” – czyli kto będzie wdrażał reformę. Wbrew twierdzeniom władzy, nie uczynią tego urzędnicy ministerialni. To rzesza nauczycieli, z których znaczna część przeżyła już ze trzy reformy edukacji. Teraz po raz kolejny każe im się w ciągu roku zmienić sposób uczenia. Zmienić treści. Zmienić szkoły… Efekt jest taki, że w mniejszych jednostkach uczyć będą nauczyciele, którzy pokończyli kursy geografii, fizyki, podstaw przedsiębiorczości, biologii, chemii… Czasami trzy lub cztery takie „fakultety” ma jedna i ta sama osoba. Po co? Żeby mieć etat. Ale kto dużo ściska, ten słabo trzyma. I tu mamy jeden z największych mankamentów reformy. Nowe kadry będą drukować (z Internetu) nowe programy, kupować nowe podręczniki, uczyć nowych treści… Ale po staremu. Jak w 1998 roku, albo i wcześniej. Taka jest prawda. Przecież przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Zastanawiające, że wciąż w szkołach pracują nauczyciele, którzy są już na emeryturze – mimo że w kolejce czeka grupa młodych, często zdolnych. Powodów jest wiele. Polska powiatowa, to Polska tych którzy się znają z władzą lokalną. A to na samorządach spoczywa obowiązek utrzymywania szkół. I zatrudniania nauczycieli. I tu już nie rządzi dyrektor, kurator – ale wójt, burmistrz albo prezydent miasta. Internet pełen jest historii zwalnianych nauczycieli, który nie byli wygodni władzy lokalnej. Taka jest smutna prawda oświatowa.
Co zmienić?
Dobrze ponarzekać, co zmienić w systemie oświaty, żeby wyglądało to lepiej, niż jest. Pytanie jednak, jak to zmienić. Można oczywiście zmienić wszystko. Ale to nic nie da. Znam dziesiątki osób uczących z ofiarnością, po godzinach, bez dodatkowego wynagrodzenia. Kadry są. Są nieźle wyposażone szkoły, nawet te mniejsze. Są perspektywy, możliwości korzystania z nowatorskich programów. Czego więc nie ma?
Po pierwsze, spójnej koncepcji. Czego chcemy – od siebie, od ucznia i od państwa. Co możemy dać? Uczniowi, sobie i państwu? Tego w nowych zasadach nie widać. Albo inaczej: kadra pedagogiczna tego nie może dostrzec. Po drugie, zabrakło konsensusu. Wysłuchania wszystkich stron. Porozumienia ponadpartyjnego. Rozwagi we wprowadzaniu nowych rozwiązań. Wysłuchania fachowców od spraw edukacji, wychowania. Po trzecie, czasu. Pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł. Ale nie tutaj. Nie da się wyćwiczyć uczniów w zdawaniu nowych treści na egzaminach. To nie cyrk ani maneż. Szkoła ma kształtować silne charaktery, a nie tresować konie. Dajmy nauczycielom głos, dajmy im powiedzieć, czego potrzebują uczniowie. Dajmy głos rodzicom– niech powiedzą, czego chcą od szkoły dla swoich pociech. Dajmy głos ekspertom, opozycji. Odrzućmy emocje i rozmawiajmy. Jest coś takiego w negocjacjach, jak strategia „win – win”. Każdy może coś wygrać.
O tym wszystkim była mowa choćby na dyskusji panelowej, którą w marcu zorganizowała Mazowiecka Wspólnota Samorządowa w Piastowie. Jeden z wielu głosów rozsądku, o które dopominają się różne środowiska. Czy to muszą być głosy wołających na puszczy? Kiedy wreszcie, jako Polacy, zrozumiemy, że oświata to nie polityka? A polityka oświatowa nie oznacza jeszcze polityki partyjnej.
Michał Wiśnicki
(autor jest doktorem nauk humanistycznych, prowadzi zajęcia na Wydziale Polonistyki UW i uczy języka polskiego w liceum ogólnokształcącym w Przasnyszu).
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie