4 czerwca 1989 roku wspomina Zbigniew Janas

MWS
04/06/2024 06:23

Ze Zbigniewem Janasem, wybranym 4 czerwca 1989 r. posłem z warszawskiej Ochoty i Ursusa z poparciem 82 proc głosujących, rozmawia Łukasz Perzyna.

Reklama

- Czy był taki moment, że obawialiście się porażki? Przecież gdyby wynik rywalizacji o dostępne mandaty, nie zarezerwowane dla PZPR i jej sojuszników, okazał się nawet remisowy, to nie doszłoby po pół roku do zmiany nazwy państwa z PRL na RP, a odwrócenie sojuszy przez ZSL i SD czy powołanie niekomunistycznego premiera nie stałyby się możliwe? A Wy zasiadalibyście jako opozycja w Sejmie PRL i postawiono by Wam zarzut, że zmarnowaliście dorobek strajków z 1988 roku: w Nowej Hucie, Stoczni Gdańskiej, u Pana w Ursusie też?

- Próbę wzniecenia protestu w Ursusie w 1988 roku doskonale zapamiętałem, bo byłem wtedy aresztowany i dostałem wyrok, oczywiście wtedy już wymiar sprawiedliwości okazywał się łagodniejszy i dalej wielkich represji nie było. Jeśli zaś o ówczesne odczucia chodzi - mogę mówić o sobie. Chwil zwątpienia sobie nie przypominam. W skali kraju działo się coś wielkiego. Nie znaliśmy wszystkich kandydatów. Natomiast tu w Warszawie nasza drużyna skrzyknęła się i dogadała błyskawicznie. Pamiętam współdziałanie z kandydatami do Senatu. To byli intelektualiści, niezmiernie mądrzy ludzie: profesorowie Witold Trzeciakowski i Władysław Findeisen, Anna Radziwiłł. Ustaliliśmy, że będziemy razem jeździć na spotkania przedwyborcze. Mieli mnóstwo ważnych rzeczy do powiedzenia, ale zarazem podkreślali, że to ja jestem wiecowym mówcą. Zresztą nasze mityngi okazały się urozmaicone, wspierali nas wybitni i powszechnie cenieni aktorzy, zwykle każdy z nich przygotował fragment prozy i wiersza, żeby z nim się do ludzi zwrócić. Przyznawali, że tak uważnie zasłuchanej publiczności wcześniej nie mieli. Bardzo nam wtedy pomogli. Reakcje ludzi w trakcie spotkań okazywały się tak spontaniczne, że nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, iż nie wygramy. Atmosfera pozostawała za każdym razem jednocześnie podniosła, radosna i uroczysta. 

- A druga strona? Jak ją postrzegaliście?

- Odbudowywałem wcześniej Solidarność w Zakładach Mechanicznych Ursus, z natury rzeczy kontaktowałem się z ludźmi władzy, członkami PZPR. W nich nie było już wtedy ducha walki. Ani dążenia do zwycięstwa. Formalnie mieli badania opinii publicznej, które ich dobry wynik zapowiadały. Jeden z sekretarzy z centrali nawet się martwił, że jak Solidarność za mało mandatów uzyska, to wszyscy powiedzą, że komuniści znów wybory sfałszowali. Dużo wcześniej obserwowałem, że oni nie mają serca do walki, w nic nie wierzą. Ludzie na ich spotkania nie przychodzili. Najpierw zagłosowali nogami, później przy urnach.

- A Wasze mityngi, już Pan mówił...

- ..to była ciężka praca, staraliśmy się dotrzeć do wszystkich. Ludzie władzy na swoich spotkaniach odklepywali komunały, nie było czego słuchać. Żaru tam brakowało. My staraliśmy się mówić nowoczesnym językiem. I z przekonaniem. Wierząc w to, że jesteśmy w stanie zmienić Polskę. Za sobą miałem 11 lat życia poza prawem, od momentu podjęcia współpracy z KOR. I nagle jadę na spotkanie z udziałem kilkuset osób, jak wiec w podwarszawskim Nadarzynie, w którym nikt nie przeszkadza. Zawsze starałem się zyskać jak najlepsze rozeznanie w ludzkich nastrojach. Wiedziałem zawczasu, że nie ma powodu, żeby się obawiać o wynik 4 czerwca. Ta data wszystko zmieniła w naszym życiu. A przecież wcześniej wielu z nas trzeba było namawiać do kandydowania.

- Czy Pana też?

- Zadzwonił do mnie Janek Lityński, z propozycją: "Musisz startować do Sejmu".

- Jak Pan zareagował?

- Śmiechem najpierw. "Jak to, ja do Sejmu". Naprawdę się śmiałem. Pracowałem w firmie handlowej. Z Sejmem na pewno siebie nie kojarzyłem w żaden sposób. Ale szybko się śmiać przestałem, gdy Jan Lityński się trochę rozeźlił: "Kto za nas będzie to robił?" - spytał po prostu. Ustąpiłem więc: "Dobrze, to wystartuję"...

- Aż w wyborach uzyskał Pan 82 procent głosów?

- Ponad 80 procent poparcia, to już nigdy nie wróciło. Podobnie jak tamta atmosfera. Pamiętam wizytę Zbigniewa Brzezińskiego, jak przyszedł do nas do biura na Ochocie. Przedtem czytaliśmy jego książki, wydane na emigracji lub w podziemiu, dla nas stanowił uosobienie mądrości i patriotyzmu. W sztabie na Ochocie gospodarzem był Tadeusz Szumowski, także Jarek Szostakowski, późniejszy szef klubu radnych PO w Warszawie. Wtedy poznawaliśmy wszyscy, jak się prowadzi spotkania publiczne. Oczywiste, że byliśmy przejęci, gdy dane nam było prof. Brzezińskiego u nas gościć. Ale, co ciekawe, on też był zasłuchany, kiedy mówiliśmy. Powiedziałem, że wybieramy się na protest przeciwko budowie komina elektrociepłowni w Pruszkowie. Ludzie bali się, że zakopci im miasto, u schyłku PRL nikt z decydentów się normami ekologii nie przejmował. Zaproponowałem więc Brzezińskiemu, żeby poszedł z nami na ten protest. I miałem uciechę z tego powodu. Przejął się bardzo, reagował spontanicznie, nawet hasła wraz z innymi wykrzykiwał, on, profesor, naukowiec. Cieszył się, że jest razem z ludźmi. Zobaczył ich radość, że wreszcie mogą zaprotestować i nikt ich nie rozgania, zomowcy ani żołnierze. Na pewno wtedy miał poczucie, że rzeczywiście wrócił do kraju.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do