R.Gajda: Czy są granice wolności słowa?

MWS
20/01/2022 05:50

Jednym z przejawów tzw. amerykańskiego stylu życia, który zawsze mi imponował, była wolność wypowiedzi. Prawdziwa, a nie politycznie koncesjonowana. Stany Zjednoczone zostały chyba dziś samotną wyspą w cywilizowanym świecie, gdzie za wypowiedziane słowa nie wsadza się do więzienia, a odpowiedzialność za nie można ponieść wyłącznie w procesie cywilnym.

Reklama

Od „bandyty z Pabianic” do „debila”

Ostatnio przez Polskę znów przelała się fala dyskusji odnośnie tego, co można powiedzieć lub napisać na temat najważniejszych osób w państwie. Zarówno znieważanie prezydenta jak i rządu jest w rodzimym prawie karnym sankcjonowanie. Grozi za to do 3 lat pozbawienia wolności. Nic zatem dziwnego, że od czasu do czasu do sądów trafiają akty oskarżenia po tym, jak pod adresem prezydenta, premiera czy ministrów padają słowa „powszechnie uważane za obelżywe”. Do tych najsłynniejszych, poczynając od nazwania w 1999 r. wicepremiera Janusza Tomaszewskiego „bandytą z Pabianic” przez Andrzeja Leppera, niedawno doszedł proces karny o słowo „debil” użyte na Twitterze wobec Andrzeja Dudy. Autor wpisu, pisarz Jakub Żulczyk prawdopodobnie stał się z powodu swojego kontrowersyjnego komentarza w mediach społecznościowych bardziej znany niż dzięki swej literackiej twórczości. I pewnie to autoreklama była jego celem, nie zaś faktyczne znieważenie głowy państwa.

Medialny rozgłos zyskał już sam fakt przygotowania przez prokuraturę aktu oskarżenia przeciwko literatowi, zaś atmosferę podgrzał znacząco sam wyrok sądu, stwierdzający, iż czyn Żulczyka nie stanowi czynu zabronionego ze względu na jego „znikomą szkodliwość społeczną”. Orzeczenie sądu jest szeroko komentowane, zwłaszcza w kontekście faktu, że pół roku wcześniej za znieważenie głowy polskiego państwa trzech nastolatków z Kalisza uznano winnymi i skazano na prace społeczne. Z jednej strony wskazuje się na podział „na równych i równiejszych” dowodząc, że celebrytom wolno w Polsce więcej niż innym. Z drugiej po raz kolejny zaczęto kwestionować penalizowanie czynów będących krytyką władzy, nawet jeśli przekraczana jest przy tym granica przyzwoitości. I tu właśnie kłania się wolność słowa w wydaniu amerykańskim. O ile – jak prześledził włoski portal politico.eu – w większości krajów europejskich znieważenie głowy państwa jest przestępstwem, o tyle w USA za ruganie prezydenta nikt do więzienia nie trafia. Ba, w ciągu ostatnich kilku lat klimat politycznych sporów na tyle się zaostrzył, że pod adresem Donalda Trumpa czy Joe Bidena w sieci odnajdziemy już nie tylko obraźliwe wypowiedzi czy wyjątkowo złośliwe memy, ale oferty kupna koszulek z nazwiskiem zarówno byłego jak i obecnego prezydenta z dopiskiem, że ów „jest idiotą”.

Karać czy nie?

Wolność religii, prasy, słowa, petycji i zgromadzeń stanowi Pierwszą Poprawkę do Konstytucji USA, ratyfikowaną pod koniec 1791 roku. 230 lat nieprzerwanej tradycji zobowiązuje i w Stanach Zjednoczonych można mówić, co się komu podoba, o ile nie stanowi to groźby karalnej, stalkingu itp. Można bezkarnie wygłaszać poglądy nawet takie, za które w Europie jest się ściganym z urzędu, np.propagowanie nazizmu czy kwestionowanie zbrodni hitlerowskich. Sąd Najwyższy USA już w 1919 r.stanął na stanowisku, iż Pierwsza Poprawka nie zna pojęcia „złej idei”, zaś najlepszą reakcją na pojawienie się szkodliwych idei powinno być przeciwstawienie im innych, by ostatecznie mógł w tej „konfrontacji” przeważyć pogląd najwłaściwszy(cyt. za:  Olga Hałub, Pierwsza Poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych w kontekście wyroku Sądu Najwyższego w sprawie „Hustler Magazine” v. Falwell z 24 lutego 1988 r.). W praktyce taka „konfrontacja” w sądach jest możliwa wyłącznie na drodze cywilnoprawnej. Za to w Europie od kilku lat możemy zaobserwować, jak po paru dekadach odwilży znów wraca cenzura wypowiedzi. Pretekstem do ingerencji państwa w sferę verbum stało się modne pojęcie tzw. „mowy nienawiści”. W niektórych krajach, np. w Niemczech czy Szwecji powstały specustawy, które nie tylko dają możliwość karania za wypowiedzi odnośnie rasy, narodowości czy preferencji seksualnych, ale wręcz dają policji narzędzia do śledzenia pod tym kątem aktywności obywateli w Internecie. Nie brak zresztą głosów, że jest to ukryta forma rozprawiania się przez rządzących z politycznymi i ideologicznymi przeciwnikami.

Polskie prawodawstwo w tej kwestii jest raczej stabilne. Nie oznacza to jednak, że jest trwałe, niewzruszalne i powszechnie akceptowane. W kodeksie karnym pokutują bowiem przepisy, które pojawiły się w nim jeszcze w PRL, niektóre zwane złośliwie „artykułami stanu wojennego”. Z kolei coraz częściej słychać propozycje kodeksowych zmian. Jednakże w większości cechuje je albo wybiórczość, albo niekonsekwencja. Ich postulowany kierunek zależy od tego, gdzie bije ich źródło.  Dla przykładu Amnesty International, pod wpływem środowisk LGBT, akcentuje potrzebę „wprowadzenia przesłanek orientacji seksualnej, tożsamości płciowej i cech płciowych do kodeksu karnego w ramach tzw. przestępstw z nienawiści i nawoływania do nienawiści”. Petycję taką, wraz z zachętą do jej podpisania, możemy znaleźć na stronie internetowej AI. Z kolei w kręgach Solidarnej Polski narodził się pomysł karania za sformułowania typu „polskie obozy koncentracyjne”, nota bene storpedowany w wyniku krytyki, jaka popłynęła głównie z ust polityków amerykańskich i izraelskich. Inne dwa skrajne przypadki to domaganie się przez lewicę zakazu publicznej działalności ruchów pro-life w kwestii prezentowania fotografii uwieczniających efekty zabiegów aborcyjnych oraz gromy ciskane z przeciwnej strony sceny politycznej na artystów za domniemaną obrazę uczuć religijnych czy szarganie tradycyjnych wartości.

Między anarchią a cenzurą

Jeśli ma się odbyć realna dyskusja na temat swobody lub ograniczenia prawa publicznej wypowiedzi (w tym w mediach, Internecie, literaturze, sztuce itd.),to musi być ona przeprowadzona kompleksowo i objąć nie tylko wszystkie przypadki penalizowanych dziś czynów, ale i tych, których karanie jest postulowane. Przy czym należy mieć świadomość, że zakres takiej dysputy będzie niezwykle szeroki, oscylując między słowną anarchią a cenzurą w wydaniu znanym z PRL.Na jednym biegunie znajdą się słowa Radosława Sikorskiego o „dożynaniu watahy” jako rzekoma polityczna inspiracja morderstwa Ryszarda Cyby na Marku Rosiaku, na drugim zaś domaganie się wyrzucenia z pracy małopolskiej kurator oświaty za sceptyczne wypowiedzi na temat antycovidowych szczepionek. Swoje zdanie na ten temat wyraziłem już na początku. Zaznaczyć muszę jednak, że choć od razu odkryłem karty i jestem zwolennikiem jak najszerzej rozumianej wolności słowa, to dostrzegam potrzebę jej częściowego ograniczenia. Po pierwsze,  w stosunku do nieletnich. Dzieci nie są tak odporne na hejt jak osoby dorosłe, więc należy je chronić, nawet wbrew ich woli. Po drugie, wypowiadane czy wypisywane treści nie mogą też stanowić gróźb pozbawienia życia, narażenia zdrowia czy nosić cech nękania, które wywoływałoby u adresata poczucie strachu lub zagrożenia.

Na pewno zatem nie będę zwolennikiem zdejmowania ze scen teatrów sztuk, które wzbudzają kontrowersje, jak ostatnia inscenizacja „Dziadów” w Krakowie. Nie pochwalam również ścigania Nergala za podarcie Biblii. Ale podobnie mierzi mnie postawienie zarzutów karnych raperom, którzy w 2016 r. nagrali klip „Polski Dżihad”. Nikt bowiem nikogo nie zmusza do pójścia do Teatru im. Słowackiego, koncert Behemota czy oglądania YouTube’a. Oczywiście pod warunkiem (tu znów sięgam do amerykańskiego wzorca - Parental Advisory), że pojawi się ostrzeżenie o treściach nieodpowiednich dla osób nieletnich.

Zdaję sobie również sprawę, że sprowadzenie ochrony dóbr osobistych jedynie do sfery cywilnoprawnej może spotkać się z zarzutem, że będzie to jedynie przywilej ludzi bogatych, których stać na pokrycie kosztów długotrwałych sądowych batalii. Jednakowoż zdecydowanie sprzeciwiam się angażowaniu aparatu państwa – prokuratury i policji – a tym samym wydawania pieniędzy podatników na prowadzenie dochodzeń, gdy narzędziem domniemanego przestępstwa są jedynie słowa. Tym bardziej jeśli postępowania prowadzone są z urzędu, gdzie znieważona osoba pełniąca wysoką funkcję państwową może nie tylko nie mieć woli kierowania takiej sprawy do sądu, ale nawet nic o niej nie wiedzieć.

Radosław Gajda - bezpratyjny woj. łódzkie

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Marek Czarnecki - niezalogowany 2022-01-20 10:54:51

    Autor artykułu podaje przykład USA, gdzie za wypowiedziane słowa nie wsadza się do więzienia. To prawda, ale ponosi się surową odpowiedzialność cywilną, która doprowadziła już nie jedną gazetę do bankructwa. Też jestem za zniesieniem odpowiedzialności karnej jak i dyscyplinarnej, zarówno za głoszone poglądy jak i za znieważanie, zniesławienie, pomówienie kogokolwiek, ale pod warunkiem adekwatnej do popełnionego czynu, a nie symbolicznej odpowidzialności cywilnej.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Radosław Gajda - niezalogowany 2022-01-20 13:06:32

    To fakt, Panie Mecenasie. Amerykańskie sądy drobnymi sumami raczej się nie zajmują.

    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    Adam Zieliński - niezalogowany 2022-01-21 09:45:04

    "wypowiadane czy wypisywane treści nie mogą też stanowić gróźb pozbawienia życia, narażenia zdrowia". A "będziesz Pan wisiał" Grzegorza Brauna do ministra to co to jest? Z jakiego powodu ten przykład Pan pominął?

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do