
Polska była wtedy jak łaska Boża: bez granic - głosi znane powiedzenie, chętnie przytaczane przez historyka i prezesa Instytutu Piłsudskiego prof. Wiesława Wysockiego. Mieliśmy jednak polityków, którzy dla dobra powszechnego potrafili stanąć ponad podziałami.
Państwa centralne przegrywały już wojnę światową, później nazwaną pierwszą. Dlatego też, gdy u więzionego w twierdzy w Magdeburgu za odmowę złożenia przysięgi na wierność Niemcom dowódcy Legionów polskich Józefa Piłsudskiego pojawił się 8 listopada 1918 r. znany mu wcześniej z frontu oficer i hrabia Harry Kessler, ubrany był elegancko, ale już po cywilnemu. Cesarskie Niemcy wilhelmińskie właśnie upadały. Zaś Kessler zabrał Józefa Piłsudskiego i Kazimierza Sosnkowskiego do Berlina, gdzie umieszczono obu już nie w areszcie, lecz w hotelu Continental. Dzień później Piłsudski z Sosnkowskim, jadąc na dworzec mijali po drodze samochody z czerwonymi sztandarami. Siedzieli w nich zrewoltowani żołnierze i marynarze oraz uzbrojeni robotnicy. W Berlinie trwała rewolucja.
Komendant powitany samotrzeć
Pociąg, wiozący niedawnych więźniów składał się tylko z lokomotywy i jednego wagonu. Wcześnie rano w Warszawie 10 listopada 1918 r. na Dworcu Wiedeńskim Piłsudskiego i Sosnkowskiego powitali - jakby dla kontrastu - przedstawiciel współpracującej z Niemcami Rady Regencyjnej Zdzisław Lubomirski oraz uwolniony z rosyjskiego więzienia wieloletni bojowiec PPS Aleksander Prystor a także komendant Polskiej Organizacji Wojskowej Adam Koc.
"Po krótkiej rozmowie z Lubomirskim w jego pałacu we Frascati na ulicy Wiejskiej, Piłsudski udał się do zarezerwowanego przez Koca pokoju w pensjonacie na Moniuszki, gdzie przebywał do 13 listopada (..). Generał-Gubernator [Hans] Beseler opuścił miasto i statkiem na Wiśle udał się w dół rzeki. Niemiecka armia okupacyjna była w stanie rozkładu, zwłaszcza w stolicy w oddziałach tworzyły się Rady Żołnierskie, które, nie słuchając oficerów same decydowały o swoich sprawach (..). POW na okupacji niemieckiej przystąpiła do rozbrajania Niemców, co na ogół dokonano bez większych strat aczkolwiek w Warszawie miały miejsce silne strzelaniny, zwłaszcza przy dworcu wiedeńskim i na placu Teatralnym" - opisywał Wacław Jędrzejewicz [1].
W nocy z 10 na 11 listopada Piłsudski uzgodnił z przedstawicielami niemieckiej Rady Żołnierskiej ewakuację ok. 80 tys żołnierzy z obszaru b. Królestwa do 19 listopada.
Zaś 11 listopada Rada Regencyjna przekazała Piłsudskiemu naczelne dowództwo wojsk polskich - miała ich pod swoimi rozkazami 5 tys. Porównanie sił polskich i niemieckich, nawet jeśli do tych pierwszych doliczyć ideowe i wyszkolone bojówki POW, pokazuje, jak ważkie okazały się nocne uzgodnienia Komendanta ze zrewoltowaną Radą. Bez nich bić by się przyszło z szesnaście razy liczniejszym, uzbrojonym po zęby i okrzepłym na frontach wojny światowej wrogiem.
Tego samego 11 listopada Rada Regencyjna zwróciła się do Piłsudskiego o utworzenie Rządu Narodowego. Misję tę powierzył dwa dni później Ignacemu Daszyńskiemu, który wprawdzie był już premierem, bo od 6/7 listopada stał na czele rządu lubelskiego, ale tegoż 11 listopada tamten gabinet sam się rozwiązał. Socjalista Daszyński ani myślał przeć do zwarcia z wywodzącym się z tej samej tradycji Piłsudskim, chociaż ten drugi jak określili to później historycy właśnie "wysiadł z czerwonego tramwaju na przystanku niepodległość".
Ostatecznie jednak, w związku ze sprzeciwem endecji, to nie Daszyński rząd już w Warszawie nie w Lublinie utworzy, tylko inny socjalista Jędrzej Moraczewski.
Za wolnym państwem polskim opowiedział się Daszyński z trybuny wiedeńskiego parlamentu już 15 czerwca 1917 r, kiedy tam mówił, że "Galicja tworzy obecnie obce ciało w organizmie Austrii". Zaś podczas zgromadzenia w krakowskiej sali "Sokoła" 3 listopada 1918 r, któremu przewodniczył ludowiec Wincenty Witos, Daszyński zastrzegł, że "Polska nie może być macochą ludu, lecz winna być jego matką najmilszą, domem najdroższym, jego własnością daną i prawem". Zaś już jako premier z Lublina oznajmiał na tamtejszym wiecu 10 listopada 1918 r: "Ani w Krakowie ani w Lublinie ręce nasze nie splamiły się krwią polską (..). Rzeczą polityki Tymczasowego Rządu Ludowego będzie dokonać rzeczywistego zjednoczenia tych dzielnic, które wkrótce już będą wolne i czynnie wystąpić do walki o resztę Ojcowizny (..). Rząd będzie walczył o dostęp do morza dla Polski i do własnego wybrzeża" [2].
Dużo wcześniej niż rząd Daszyńskiego w Lublinie, w Galicji powstaje Polska Komisja Likwidacyjna - 31 października 1918 r. Jej prezesem zostaje Wincenty Witos. Znajdzie się jako minister aprowizacji na liście członków gabinetu Daszyńskiego. Ale to skomplikowana historia, której sens przybliża biografka chłopskiego przywódcy Małgorzata Olejniczak: "twierdził później, że jego nazwisko na liście członków gabinetu znalazło się bez jego zgody. Nie przyjmuje tych propozycji. Dlaczego? (..) Polska była wówczas krajem bez granic, a w rządzie Daszyńskiego brakowało przedstawicieli ziem zachodnich, co mogło być niebezpiecznym sygnałem dla państw zachodnich, które decydowały o traktacie pokojowym z Niemcami. Swój udział w gabinecie uzależniał od zaproszenia choć jednego endeka, co miało zrównoważyć przewagę lewej strony" [3]. Cały Witos, można podsumować. Sam endekiem nie był, tylko ludowcem, więc nawet łuta egoizmu nie da się mu przypisać. Nie ministrem aprowizacji, lecz premierem Witos zostanie w godzinie próby, gdy latem 1920 r. oddziały bolszewickie zbliżą się do Warszawy.
Jak Korfanty z trybuny Reichstagu Niemcy dzielił
Endecy zaś, za którymi Witos się bezinteresownie ujmował, bo po latach przekona się, że już w czasach Chjeno-Piasta, że porządnego rządu nie da się z nimi utworzyć - też nie marnowali czasu, lecz pracowali dla Polski, podobnie zresztą jak chrześcijańscy demokraci.
Wojciech Korfanty upomniał się o wolną Polskę z trybuny Reichstagu, gdzie jako poseł reprezentował polską ludność śląską, jeszcze 25 października 1918 r. gdy wojna trwała: "Nie chcemy ani jednego powiatu niemieckiego, ale żądamy polskich powiatów Górnego Śląska, Śląska Średniego, Poznańskiego, polskich Prus Zachodnich, polskich powiatów Prus Wschodnich (..)", aż marszałek Konstantin Fehrenbach przerwał mu: "Nie jesteśmy na przyszłej konferencji pokojowej" [4]. Niemcy wciąż walczyły, ale ich żołnierz - często z obcych germańskiemu szowinizmowi Mazur, Łużyc czy Alzacji - marzył już o powrocie z okopów do domu.
Misja pana Romana
Również gdy wrzała jeszcze wojna światowa, lider Narodowej Demokracji Roman Dmowski udał się do Stanów Zjednoczonych. Dowodziło to sporej odwagi, ponieważ jak zauważa biograf Krzysztof Kawalec: "podróż morska wówczas kryła pewne ryzyko - z uwagi na atakowanie przez niemieckie okręty podwodne statków pasażerskich. Dmowskiemu udało się jednak uniknąć podobnych przygód. Wyjechawszy z Paryża w początkach sierpnia, w końcu miesiąca wziął udział w posiedzeniu Sejmu wychodźstwa polskiego w Detroit" [5]. Z całym jednak szacunkiem dla Polonii zauważyć trzeba, że nie to spotkanie okazało się najważniejsze.
Romana Dmowskiego przyjął bowiem prezydent USA Woodrow Wilson 13 września 1918 r. - przyszły twórca powojennego ładu europejskiego. Co osiągnął przywódca Narodowej Demokracji? Wyspecjalizowana komisja ekspertów, już pracująca na użytek przyszłej konferencji pokojowej, przestała roić o Polsce bez Poznańskiego, Pomorza i Galicji Wschodniej i objęła swoim zainteresowaniem również ziemie zaboru pruskiego. Przywódca endecji zaś nie pracował tylko na siebie, bo jak zauważa biograf "pana Romana" Kawalec: "właśnie podczas wizyty Dmowskiego [Ignacy Jan] Paderewski stykać się zaczął z czynionymi mu przez Amerykanów sugestiami poparcia" [6].
Wizerunek Dmowskiego jako patrioty wzmacnia, zaś stereotyp jego jako antysemity osłabia, treść listu do Ignacego Paderewskiego, w którym lider endecji informuje go, że w trakcie pobytu w USA już w październiku 1918 r. odbył rozmowy z przywódcami tamtejszej społeczności żydowskiej: "jedną z p. Marshallem, drugą z p. Brandeisem - obie bardzo otwarte i w tonie przyjaznym" [7].
"Koniec wojny zastał Dmowskiego w Waszyngtonie. 11 listopada, w dniu zawieszenia broni, odbył jeszcze jedną rozmowę z Wilsonem, zaś cztery dni później, na pokładzie "France", udał się z powrotem do Europy" [8]. Już bez zagrożenia ze strony niemieckich łodzi podwodnych. Akcje lidera polskiej Narodowej Demokracji musiały stać u Amerykanów wysoko, skoro prezydent Wilson znalazł dla niego czas w dniu zwycięstwa, odniesionego przez kraj, któremu przewodził, w wojnie światowej.
Już w Paryżu Dmowski na forum Komitetu Narodowego Polskiego, namiastki władzy na emigracji, "utrącił wniosek obalenia rządów ludowych siłą", zamiast tego delegując do kraju "Stanisława Grabskiego, z misją doprowadzenia do kompromisu z wyłonionymi tam władzami. Jego socjalistyczna przeszłość mogła sprzyjać odegraniu przezeń roli mediatora" [9].
Pianista, co zrobił dla Polski najwięcej od czasów Chopina
Wielki pianista Ignacy Paderewski od dawna pełnił rolę ambasadora Polski w czasach, gdy pozbawieni niepodległości nie mieliśmy też dyplomatycznych przedstawicielstw, tylko Turcja wtedy rozbiorów nie uznała, więc ogłaszano tam zwykle: poseł Lechistanu nie przybył.
Prawdziwie historyczną rolę przyszło mu jednak odegrać już w kraju. Przyjazd Paderewskiego do Poznania 26 grudnia 1918 r. stał się sygnałem do patriotycznych demonstracji, zaś ich atakowanie przez Niemców - okazją do wybuchu dzień później Powstania Wielkopolskiego. Jak powiadają historycy, jedynego zwycięskiego w dziejach Polski. Zaś Paderewskiemu na fali tego sukcesu przyszło już w Warszawie w styczniu 1918 r. zostać kolejnym premierem po Jędrzeju Moraczewskim. Za pretekst do wymiany tego ostatniego posłużył Piłsudskiemu operetkowy pucz skrajnej prawicy. Wirtuoz premierem był niedługo, starał się jednak bardzo, aż niekiedy na posiedzenia rządu, gdy się przeciągały, wdzierała się rozjuszona pani Helena Paderewska, złoszcząc się na ministrów, że tak długo męczą jej męża.
Nie da się natomiast żadną anegdotą zbyć roli, jaką Paderewski i Dmowski wypełnili dla Polski na pokojowej konferencji paryskiej, przygotowującej traktat wersalski i tym samym nowy ład w Europie. Piłsudski nie mógł tam być obecny jako niedawny sojusznik Niemiec.
Dodać też wypada, że dbający w Paryżu o najkorzystniejsze dla nas granice Paderewski i Dmowski... serdecznie się nawzajem nie znosili i unikali. Ale potrzebę wspólnej pracy dla Polski odczuwali wtedy nie tylko politycy.
Granice na mapach w trakcie paryskiej konferencji pokojowej kreślił wybitny kartograf Eugeniusz Romer, którego atlasy zyskały większą renomę niż niemieckie, uchodzące przedtem za najlepsze. Aktywnym dyplomatą okazał się tam Eugeniusz Piltz, który parę dekad wcześniej redagował wspólnie z Włodzimierzem Spasowiczem - w Petersburgu, ale po polsku - znakomite pismo "Kraj".
Jednak na polach bitew polską niepodległość obronili nie intelektualiści, lecz chłopscy synowie, u których pokusę "dezercji do żniw" przezwyciężył patriotyzm ich przywódcy Wincentego Witosa, oraz dzieci robotników, przekonane przez wicepremiera Ignacego Daszyńskiego, że za wolność i niepodległość walczą przeciw bolszewikom o własną a nie tylko fabrykancką sprawę. Wreszcie lwowscy ulicznicy, masowo dołączający do uciekających z dobrych domów gimnazjalistów, po to, by jako Orlęta przeciwstawić się zbrojnie masakrującym ich rodaków nacjonalistom ukraińskim, w sytuacji gdy dorośli żołnierze okazali się niezdolni do walki, po tym, jak wychłeptali zawartość odnalezionych na dworcu cystern z alkoholem.
Demokracja wraz z niepodległością
Nie był to jednak czas sztucznej jedności na rozkaz. 26 stycznia 1919 r, chociaż jeszcze na wszystkich, wciąż nie ustalonych ostatecznie granicach trwały walki, przeprowadzono w pełni demokratyczne wybory do Sejmu Ustawodawczego oparte na zasadzie wolnej konkurencji sił politycznych. Prawo głosu zyskały od razu kobiety, które w kolebce demokracji - Francji musiały czekać na nie aż do 1946 r. kiedy im je przyznano za masowy udział w antyhitlerowskim Ruchu Oporu Resistance. Nikt nie ograniczał też mniejszości narodowych, które zyskały własną reprezentację.
Dla porównania: po 4 czerwca 1989 r. na kolejne głosowanie, w pełni już demokratyczne, a nie oparte na politycznym kontrakcie, zakładającym z góry podział mandatów, przyszło nam czekać nie dwa i pół miesiąca, lecz prawie dwa i pół roku.
Zaś w styczniu 1919 r, pomimo szalejącej pandemii śmiercionośnej grypy hiszpanki błyskawicznie niszczącej osłabione wojennym niedożywieniem organizmy oraz siarczystego mrozu - do urn wyborczych udało się 77 proc. Polaków, by wybrać swoich przedstawicieli do parlamentu niepodległego państwa. Dziś wciąż wiele byśmy dali za taką frekwencję.
Łukasz Perzyna
[1] Wacław Jędrzejewicz. Józef Piłsudski 1867-1935. Życiorys. Polska Fundacja Kulturalna, Londyn 1986, s. 56-57
[2] Ignacy Daszyński. Teksty. Czytelnik, Warszawa 1986, s. 218-219
[3] Małgorzata Olejniczak. Witos. Wyd. Buchmann, Warszawa 2012, s. 55
[4] Józef Krzyk, Barbara Szmatloch. Korfanty. Silna bestia. Wyd. Sonia Draga, Katowice 2020, s. 105
[5] Krzysztof Kawalec. Roman Dmowski 1864-1939. Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo, Wrocław 2002, s. 189
[6] ibidem
[7] Kawalec, Roman Dmowski... op. cit, s. 190
[8] ibidem, s. 193
[9] ibidem, s. 195
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie